
Gravmageddon, czyli karkonosko-izerski armageddon dla organizmu, przeprowadzony z użyciem rowerów typu gravel. To taka hybryda ramy szosowej z oponami przypominającymi te z rowerów górskich. Tak w skrócie. Impreza, która startuje dopiero drugi raz, a robi wrażenie praktycznie pod każdym względem. Dystanse 350 i 150 km wytyczone po górskich szutrach, najpiękniejsze miejsca Sudetów Zachodnich, praca organizatorów i przyjacielska atmosfera, które wręcz zachęcają do wzięcia udziału w zawodach. I ja tam byłem i coś fociłem – zobaczcie sami!
A wszystko zaczęło się na Kuflu, w Gierczynie, w Górach Izerbejdżanu. Otóż będąc wielokrotnie gościem i towarzyszem wspólnych posiadówek w Domku pod Orzechem, zostałem niedawno zainspirowany przez gospodarzy Kruczkowskich. Przy kawie i cieście, podziwiając z góry widok na Pogórze Izerskie, opowiadali o nadchodzącym Gravmageddonie. Pierwsza moja myśl była rodem z Apokalipsy św. Jana, to znaczy – coś pierdolnie, tylko jeszcze nie wiadomo kiedy, gdzie i jak. Ania uspokoiła mnie, naprowadzając moje skojarzenia z armageddonu na Gravmageddon. Chodzi o zawody rowerowe, odbywające się od niedawna w Górach Izerskich i okolicy. Idea jest taka, że uczestnicy jadą na gravelach lub rowerach MTB dwa dystanse, z których jeden ma tylko 150 km, a drugi tylko 350 km. Napisałem „tylko”, bo już zdążyłem usłyszeć, że są dłuższe. Ale to musi iść w pięty! Ania zapowiedziała, że za tydzień jej Domek pod Orzechem, a więc jedna z pięknych gierczyńskich chat, będzie gościć zawodników właśnie tej gravelowej wyrypy. Zrobimy tu pit-stop, punkt żywieniowy znaczy się. Będzie kawa, ciasto (co za luksusy, kawiarnia na trasie wyścigu, mają rozmach…), owoce, lemoniady…niestety z kranu nie popłynie Johny Walker, a Kruczkowscy nie zabiorą Cię do muzeum lotnictwa, ale i tak jest w opór na bogato, jak na skromne górskie warunki.
Ania inspirowała mnie dalej. Opowiadała o udziale jej córki, Czesi, która znowu wystartuje w zawodach. Ciekawe, czy mają fotografa, zapytałem, później dopiero myśląc. Bo ja najpierw robię, a potem myślę. Typowy facet, nie? Okazało się, że obsada foto jest na tyle mała, że postanowiłem wcisnąć się w tę niszę, niczym handlarz respiratorami w pandemię (ale ja ze szlachetnych pobudek!). Czesia poleciła mi skontaktować się z organizatorami, w tym z Mariuszem Lickiewiczem. Taki pozytywny rowerzysta z doświadczoną brodą, mówili. Zapytałem go, czy jest jeszcze szansa na akredytację, albo chociaż jakieś błogosławieństwo św. Mariusza. Na co on odparł, że nic takiego nie jest potrzebne i żebym wpadał przed weekendem do Szklarskiej Poręby, bo tam właśnie jest biuro zawodów i tam się wszystko zaczyna. I to mi się podoba. Luz na starcie.
Minęło kilka dni i w czwartek 4 sierpnia pojawiłem się przy hotelu Bornit w Szklarskiej. W oddali majaczy jakiś mały punkt, kilka namiotów. I to ma być ta ogromna impreza? Hola hola! Podszedłem bliżej, a tam organizatorzy, uczestnicy, grill, ognisko, napoje i strawa (albo i strava hehe, pozdro dla kumatych). Był też znajomy fotograf Rafał Kotylak oraz Szymon i Kuba, którzy w ramach REDfilmproduction filmowali imprezę. Dogadaliśmy się, kto ma jaką wizję dokumentowania imprezy. Wokół nas co i rusz przechodzili zawodnicy i zawodniczki. Taki sympatyczny ul. Chwilę później ruszyliśmy wszyscy na dach hotelu, gdzie na najpiękniejszym tarasie Szklarskiej Poręby odbyła się odprawa. Św. Mariusz i św. Łukasz błogosławili wszystkim, przestrzegając przed pogodą i równie morderczymi podjazdami i zjazdami.
Show must go on.
Dzień później wziąłem wolne w pracy, bo lepiej mija upalny czas w górach niż za urzędniczym biurkiem bez klimatyzacji. Niestety późne zgłoszenie się do zdjęć, skutkowało niemożnością uzyskania (no już już, dość tych formułek) pozwolenia na wjazd do lasu, czy też niemożnością ogarnięcia środka transportu, który ułatwi mi dotarcie na trasę. Poranna pobudka o 6.00 i jazda na Rozdroże Izerskie. Wysiadam z auta i objuczony foto-sprzętem lecę zielonym szlakiem pod górę, w stronę Kopalni Stanisław. Sam miałem wyrypę, bo ścianka tam niezła. I niezła pobudka. Górskie powietrze uderzyło mnie jak składka zdrowotna polskiego przedsiębiorce. W końcu znalazłem się na terenie kopalni…ale ludzie, tutaj nikogo nie ma! Byłem przed czasem. Niedługo po mnie dojechał Rafał Kotylak ze swoimi aparatami. To już mamy minimum 2 niezłe aparaty plus to, co w plecaku 🙂 Minęło paręnaście minut i wszystko potoczyło się szybko, jak na pierwszej randce.
Jeden, drugi, trzeci, przerwa, kolejni, przerwa, kilkunastu i tak dalej.
Ustawiłem się na początku Kopalni Stanisław i ruszyłem powoli w stronę Wysokiego Kamienia i Szklarskiej – mobilne studio fotograficzne, różne ujęcia, brak monotonii. Ku mojemu zdziwieniu, większość uczestników zaczęła stawać przy izerskim kanionie Kolorado, widząc tę fenomenalną perspektywę. Ej, ludzie, ja tu zdjęcia robię! Chcecie mieć dynamiczne foty z wyścigu, czy to sesja ślubna? Trzeba było się szybko adaptować do nowych warunków i atrakcji dla izerskich nowicjuszy, jaką okazała się kopalnia kwarcu Stanisław.
Słońce zaczęło mocniej grzać. Paliło jak alkohol gardło Mietka spod sklepu w piątkowy wieczór. Jak stos Joannę d’Arc 600 lat temu. Kapelusz i filtr 50 pomagały ulżyć cierpieniu fotografa o jasnej cerze.
Dobra, starczy. Dwie godziny fot i znowu biegiem wracam do auta na Rozdrożu Izerskim. Mokry, spalony, (prawie jak opis pani z okładki Świerszczyka), pakuję sprzęt do bagażnika i lecę w stronę Gierczyna. Przy Domku pod Orzechem spędzę drugą część dnia.
Tutaj również byłem przed czasem, a Ania z Darkiem kończyli przygotowywać punkt żywieniowy. Że też tyle trzeba się umordować, żeby dostać lemoniadę i ciasto. Nie ma łatwo. Nikt nie mówił, że na Gravmageddonie będzie łatwo…ale chociaż jest widowiskowo 🙂
W oczekiwaniu na pierwszych zawodników, których śledziliśmy w aplikacji, niczym żona zdradzającego męża, cieszyłem oczy widokami, a zmysł smaku ciastem Ani i pyszną lemoniadą. Tak to ja mogę fotografować!
Ach! Toż to sól reportażu. Część męczy się na podjeździe, część umiera na łące przy Domku pod Orzechem, a część ma radość w oczach na widok gospodarzy z wodą w ręce.
Ania z Darkiem dwoili się i troili, ratując kolejnych uczestników Gravmageddonu. Niektórzy odpadli z walki, nie wytrzymując nieludzkich upałów. Inni chowali się po krzakach, szukając odrobiny cienia. Walka z własnym organizmem, którego trudno oszukać. Nogi palą się, jak dokumenty w filmie Psy. Tlenu brakuje, jak przy koronie Himalajów. A jednak jadą dalej, mając już 150 km w nogach. Szok, niedowierzanie, szacunek. Wieczorem musieli zmagać się z ulewą, burzą i chłodem. Jeszcze 200 km przed nimi. Gdzie jest granica między pasją a masochizmem? Wróciłem do domu około 20.00. Zrzuciłem foty na dysk i padłem na łóżko.
Następnego dnia znowu poranna pobudka i kolejny górski sprint na krótszy dystans Gravmageddonu. Normalnie droga ze Świeradowa do Chatki Górzystów zajmuje 2 godziny. Przeszedłem ją w nieco ponad godzinę. Zdążyłem tylko nakręcić filtry na obiektywy, a przed sobą zobaczyłem sylwetki czołówki. Nie ma czasu na odpoczynek. Aparat w dłoń i naprzód. Zabrzmię, jak ciężarna nastolatka, tłumacząca się rodzicom z ciąży, ale to wszystko poszło tak szybko. Szedłem wzdłuż Łąki Izerskiej, mając po swojej lewej legendarne schronisko ludzi gór. Co chwilę mijały mnie kolejne grupy zawodników. Doszedłem do mostku na Jagnięcym Potoku i z powrotem na wilczą drogę, żółty szlak. Trzask, trzask, dźwięki aparatu przerywały wszędobylską ciszę pustych po nocnych deszczach Gór Izerskich. Mroczne, bagniste, surowe.
Więcej fot znajdziecie na stronach Gravmageddonu na fb i na mojej facebookowej stronie Paweł Zatoński Fotografia. To był pierwszy fotografowany przeze mnie wyścig rowerowy, więc była niepewność, jak wypadnę. Jednak znajomość Gór Izerskich i zamiłowanie do reportażu wzięły górę. Dobrze mi się pracowało. Czułem to. Maksymalne skupienie. Bycie częścią gór. Ukryty gdzieś w trawach i między drzewami. Do tego wartościowe znajomości i świetna atmosfera zawodów. Do zobaczenia za rok!