
Dzień dobry Wam w 2022 roku! Kto z Was lubi czasem powspominać? Bo ja lubię, zwłaszcza raz do roku. Podsumowanie, które pozwoli przypomnieć najważniejsze momenty minionego roku, i które da doświadczenie na ponowne przeżywanie pięknych chwil i unikanie błędnych decyzji. Był to piękny, ale momentami bardzo trudny czas. Kilka sekund od śmierci, przełamywanie urazu do koni, bieszczadzki chill z winem, czy błogostan pod izerskim nocnym niebem. Trochę się tego nazbierało…
2021 zacząłem imprezą noworoczną u kumpla Krystiana w Gryfowie, by już kilka dni później z drugim przyjacielem z czasów prehistorycznych, Adasiem, wybrać się w karkonoską śnieżną wycieczkę, co okazało się być dobrym prognostykiem na kolejne 12 miesięcy, gdy właśnie z tymi panami schodziliśmy kilka…ho ho ho, a może i więcej kilometrów w górach. Również na początku roku miałem przyjemność wykonać sesję zdjęciową dla Biegu Piastów, który ruszał ze swoją nową serią odzieży sportowej – przy okazji miałem okazję przejechać się ratrakiem, co już w ogóle jest białym krukiem dla takich górskich włóczykijów aparatów:) jak ja. Przy okazji cały czas trwały różne „zamknięcia” związane z koronawirusem, więc życie było bardziej uciążliwe (tak, mimo codziennej sztuki przetrwania, uwierzcie, że to jest możliwe). W lutym fotografowałem swój drugi już z rzędu Bieg Piastów – niesamowita przygoda, frajda w zimowym raju Jakuszyc, do tego ciekawe znajomości i satysfakcja. Wymrożone poliki – pamiętamy!
Byle do wiosny.
Na kwietniowy wielkanocny szczyt koronawirusa wybrałem się z dziewczyną w Bieszczady. Na dzień dobry (a właściwie dobry wieczór) taki atak zimy, że nad ranem trzeba było odśnieżyć drogę do samego domku, nie wspominając już o samochodzie. Wszyscy wtedy żyli obostrzeniami, pod groźbą wizyty panów w granacie. Na szczęście zaszyliśmy się w małym domku na bieszczadzkim końcu świata, a jeszcze do tych domków trzeba było dojechać leśną drogą. W Bieszczady wróciłem po około 15 latach i z każdym dniem wracał mi smak tych magicznych gór. Zaśnieżone drogi, zasypane połoniny, urokliwe zakątki nad brzegami Sanu, a wieczorami wino i kominek.
Po bieszczadzkim urlopie zaczął się sezon rajdów konnych w Stadninie Izery, które już wielokrotnie wspominałem na blogu. Również w kwietniu jeden z rajdów należał do stałej i lubianej ekipy koniar z Wrocławia, Wiednia and others. Wieczorami spotykaliśmy się przy kominku, degustowaliśmy sok z gumijagód, a pogawędkom nie było końca.
Maj to miesiąc kolorów i zapachów na zewnątrz, miesiąc kolejnych rajdów konnych, wycieczek górskich, no i miesiąc moich urodzin. W końcówce maja udało mi się wybrać do Wiednia – perspektywa innego miasta i w ogóle tak dalekiej podróży autem pierwszy raz od dawna była bardzo orzeźwiająca dla zepsutej covidem i tą szarą polskością codzienności.
Czerwiec – co weekend jeździłem gdzieś na zdjęcia, więc nie było czasu na odpoczynek. Te dni wyeksploatowały mnie, jak wiejskie drogi zawieszenie Passata.
Na szczęście z początkiem lipca była kolejna wycieczka do Wiednia…z której mogłem nie wrócić. Z ww. partnerką wybraliśmy się nad zaaranżowany staw pokopalniany pod stolicą Austrii. Chciałem w pewnej chwili odpocząć po pływaniu i stanąć na podwodnym gruncie, którego tam nie było. Nagły spadek zaskoczył mnie do tego stopnia, że zamiast wziąć oddech, zaciągnąłem się wodą. Druga próba zaczerpnięcia powietrza skończyła się podobnie – wtedy panika ogarnia człowieka, nie myśli się racjonalnie, żeby przepłynąć te parę metrów w stronę plaży. Świat się zatrzymał, życie przeleciało mi przed oczami, setki czarnych myśli poszły lawiną w ciągu sekundy. Refleksje zaczęły mieszać się z dziwnym spokojem pogodzenia się z końcem. Bezsilność wobec żywiołu była równie przytłaczająca, co wręcz melancholijna, hipnotyzująca. W chwili gdy ręka wzywająca pomocy podzieliła los Titanica, poczułem pchnięcie z tyłu i po kilku chwilach byłem w stanie postawić stopę na piasku. Na szczęście nie straciłem przytomności, ale krztusiłem się, jak silnik ciągnika po zimie na Podlasiu. W oddali słyszałem głosy – uwaga uwaga – Polaków, którzy tylko komentowali głośno: „patrz Grażyna, gość się chyba topi”. Wystarczyło kilka sekund dłużej lub większa odległość od ratującej dziewczyny, żebym tych słów już nie napisał. To wioska, zanim pogotowie by przyjechało, zanim obecni wokół by mnie znaleźli, zanim resuscytacja by się udało, mogłoby być za późno. Jutra może nie być i świadomość takiej możliwości naprawdę daje do myślenia.
Resztę lipca i sierpnia spędziłem wśród koników i w Izerskim Parku Ciemnego Nieba, gdzie chodziłem robić zdjęcia, kiedy tylko brak księżyca i zachmurzenia na to pozwalał. W sierpniu udało się wyskoczyć na kilka dni pod Babią Górę, której nie omieszkaliśmy zdobyć, serwując sobie w nagrodę kawał szarlotki w Markowych Szczawinach – w życiu nie jadłem tak dobrej!
Wrzesień upłynął pod znakiem drugiego razu w Bieszczadach. Tym razem do oczywistych połonin dołączyły małe, urokliwe wioski, na zupełnym bieszczadzkim końcu świata – Łopienka, Zatwarnica, Chmiel, Krywe.
Październik to nieoczekiwany weekend w Tatrach! Pierwszy raz w życiu dałem namówić się na te góry. Czerwone Wierchy z moją rekordową Krzesanicą (2122 m n.p.m.) oraz okolice Rusinowej Polany i Morskiego Oka schodziliśmy razem z Adasiem i jego Julką. Udało nam się trafić na pierwsze opady śniegu, więc sceneria była bajkowa. W takich miejscach zupełnie zmienia się perspektywa – inna wysokość gór, inne zmęczenie, większe przewyższenia, wymagania wędrówki. Naprawdę ciekawe doświadczenie.
Przełom października i listopada to kolejny rajd konny wrocławskiej ekipy. Tym razem zajechaliśmy do Gierczyna, gdzie pod znanym Wam już Kuflem w Domku pod Orzechem u Ani Kruczkowskiej celebrowaliśmy święto zmarłych, opowiadając sobie przy winie o naszych doświadczeniach z duchami i paranormalnymi zjawiskami, co w tak magicznym miejscu wywoływało naprawdę intensywne ciarki.
W listopadzie wydałem swój pierwszy kalendarz – pełen astrofotografii z Izerskiego Parku Ciemnego Nieba. Kilka egzemplarzy powędrowało do Chatki Górzystów, której zawdzięczam serdeczność, wspomnienia i dach nad głową, a reszta będzie zdobić domy znajomych.
Końcówka roku to kolejne karkonosko-izerskie wędrówki. Do tego z ciekawości zacząłem uczyć się narciarstwa biegowego oraz wróciłem do podstaw jazdy konnej.
Myślę, że miniony rok wiele mnie nauczył. Były nowe doświadczenia, były radości i smutki, był czas z przyjaciółmi, były przełamania, zachwyty i rozczarowania. Ciekawe, co przyniesie kolejny rok i co będzie można powiedzieć za 12 miesięcy. Czasem mam wrażenie, że życie zawodowe i prywatne powoli zaczyna wchodzić w codzienną szarość. Może to czas na nowe wyzwania, na kolejne przełamania się w różnych dziedzinach albo na lepsze zrozumienie siebie samego. Chciałbym, żeby był to rok pozytywnie zadziwiający jak najczęściej, pełen nowych doświadczeń, żeby za rok można było co wspominać, ale też być bogatszym o wnioski z popełnionych błędów. Żeby zdrowie pozwalało na realizowanie swoich pasji. Tego samego Wam życzę, dziękując, że kolejny rok mam dla kogo pisać. Szczególne pozdrowienia kieruję do stałych czytelników (Wy wiecie kto:), a nowym izerskim czytelnikom i turystom życzę wielu blogowych inspiracji 😉