Wyobraźcie sobie krainę z pozoru surową, a jednocześnie różnorodną. Krainę otuloną jesiennym płaszczem barw. Krainę, gdzie wolność pachnie skórzanym siodłem i herbacianym aromatem kwiatów czarnego bzu. W tym miejscu zamiast zmiany czasu są po prostu wschody i zachody słońca, a dzień kończy się wtedy, gdy ostatni gość odejdzie od ogniska. To właśnie Izerbejdżan, którego piaskowe trawy były w ten weekend smagane górskim wiatrem i zjeżdżone przez wesołą drużynę pasjonatów koników polskich, którzy po swojemu obchodzili słowiański zwyczaj zwany dziadami…
Już od dawna wiedziałem, że ostatni weekend października będzie jedyny w swoim rodzaju, pełen wspaniałej atmosfery, którą roztaczają wokół siebie tak wspaniali ludzie, jak Asia i Grzesiek ze Stadniny Izery, Ania z Domku pod Orzechem oraz konna ekipa przyjaciół z różnych stron świata na czele z przodowniczką rajdów konnych Marzeną. Jeśli znacie, Szanowni Czytelnicy, klimat górskich schronisk, to myślę, że imprezy rajdowe ze Stankowic w różne strony Pogórza Izerskiego nie mają się czego wstydzić. Próżno szukać w okolicy tak pozytywnej aury, jak tej związanej z konikami polskimi.
W sobotę rano siedzieliśmy już przy jednym stole. Ekipa kończyła śniadanie, a ja w prezencie przywiozłem naszym stankowickim „koniarom” (w tym gospodarzom) pamiątkowe kalendarze ze zdjęciami z naszych rajdów konnych, a nawet równie rzadkie, jak proste przepisy podatkowe, astro-kalendarze z Izerskiego Parku Ciemnego Nieba. Wiem, jak ci ludzie czekają na izerskie rajdy, więc tym sposobem oczekiwanie na kolejne będzie mniej uciążliwe (lub jeszcze bardziej emocjonujące :)). Dziewczyny* z kolei obdarowały mnie…bagażami, i uznany za izerskiego szerpę, miałem dowieźć ekwipunek do gierczyńskiego Domku pod Orzechem, gdzie planowany był posiłek, dach nad głową i obrzęd dziadów.
*W skład konnej grupy pierścienia wchodziły: Marzena (szefowa), Agata, Marta, Justyna, Marianna, Basia, które są już stałymi bywalcami w „Stanach” oraz ich kumpele w postaci Ani i Oli.

„Koniary” wkrótce ruszyły w trasę przez Stankowice, Giebułtów, Mirsk, by następnie przekroczyć Kwisę i skręcić w stronę Gierczyna. Ja w tym czasie wróciłem do domu, ogarnąłem się, zjadłem obiad i czekałem na ich przyjazd. Koniec końców dziewczyny przyjechały na wzgórze Kufel dopiero około 16.40, a górka ta powitała je huraganowym wiatrem oraz przepięknym żółtym jesiennym światłem zachodzącego słońca. Zanim udały się do Domku pod Orzechem, czekała je tradycyjna sesja zdjęciowa w akcji. Jak ja to kocham! Morze górskich traw targane przez wiatr, ziemia drżąca pod kopytami galopujących koników i pełna ekspresji grupa pasjonatek. Zdjęcia zdjęciami, ale ta chwila jest naprawdę magiczna. Przywołuje mi wspomnienia z dzieciństwa, kiedy zaczytywałem się w książkach o plemionach indiańskich, ich dzielnych koniach i całej dzikiej naturze dalekiej Północy.
Okoliczności jesiennej aury sprawiły, że nie obyło się bez pozowania na gierczyńskich górskich łąkach.

Wiatr wyganiał nas z Kufla, jak dzień w Jolce Budki Suflera (a nocą znów wracaliśmy, żeby uczynić zadość słowom tego przeboju). Po chwili witaliśmy się z Anią, którą możecie znać z bloga Rozmówki Kobiece. Pracowita gospodyni czekała na nas przy stole uginającym się od jej domowych smakołyków – a jak wiadomo jedzenie po wysiłku w górach smakuje podwójnie, więc nie pozostało nam nic innego, jak zajadać się jej przysmakami. Po obiadokolacji Marta musiała się z nami pożegnać, a pozostali szykowali się do wspólnych obchodów słowiańskich dziadów. Zgasły światła, paliły się tylko świeczki, a wnętrza starego Domku pod Orzechem wypełniły się historiami o duchach, którym zebrani przysłuchiwali się z gęsią skórką. Oczywiście pierwszeństwo miała w nich gospodyni Ania, która opowiadała o duchu swojego taty i duchu małej Fridy. Przy takich opowieściach każde zapalone światło i każdy trzask za plecami miały swoje ukryte urzeczywistnione znaczenie. Następnie wyszliśmy przed dom, do ogniska – niestety niesłabnący wiatr pozwolił na bardzo krótkie obcowanie z ogniem, ale nie zraził nas do wyjścia na Kufel i szukania zapowiadanych śladów zorzy polarnej.
Nawet nie wiadomo kiedy zleciał cały dzień, a my już leżeliśmy w łóżkach, zmęczeni, ale zadowoleni po dniu pełnym wrażeń. Nazajutrz ponownie zasiedliśmy razem przy stole w kuchni Ani, by nacieszyć nasze podniebienia kolejnymi cudownościami z jej warsztatu, a konkretnie z kuchenki opalanej drewnem – przyznać się, kto tak jeszcze gotuje? 🙂 Tutaj zawsze dzień otwiera gospodyni, która praktycznie codziennie świętuje nowy poranek na zewnątrz, w zgodzie z naturą. Następnie obudził się Darek, a potem ja – wiatr uderzający w dach był najlepszym budzikiem. Poranna kawa i ciasto dyniowe a’la piernik, promienie słońca nieśmiało zaglądające do izby i kot, który łasi się do nóg – tak można zaczynać dzień. Dziewczyny pojadły, spakowały się i przyodziały konie, a ja w tym czasie wrzuciłem ich bagaże z powrotem do auta. Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy odjechali z Kufla bez zdjęć.
Wieczorem ponownie spotkaliśmy się w „Stanach”, bo tutaj wszystkie konne drogi prowadzą do Stankowic. Kolejne rozmowy przy lampce wina do późnych godzin wieczornych – w takiej atmosferze czas zaczyna ścigać się z tempem wzrostu cen paliw na stacjach w Polsce. Przed północą pożegnaliśmy Marzenę z Anią, które musiały już jechać do Wrocławia. Marzena coraz częściej myśli o zbudowaniu nowego gniazdka i kto wie, być może już nie będziemy jej widzieć w Stadninie Izery tak często, jak dawniej, ale nam wszystkim życzę, żeby jednak można ją było tu spotkać jak najczęściej. Bo kto będzie tak sprawnie prowadził rajdy po Pogórzu Izerskim? Kto będzie tak fotogeniczny na koniku polskim, jak Marzena? Mówią, że nie ma ludzi niezastąpionych, ale zawsze jak pomyślę, że kiedyś Marzena wyjedzie stąd na dłużej, to ulatuje stąd jakaś część tego miejsca, jego niepowtarzalnej atmosfery.
Nazajutrz do Wiednia odjechały także Basia z Marianną, a pozostali przy życiu, czyli Agata, Justyna, Ola i ja, ruszyliśmy do Jakuszyc, by leśnymi duktami rodem z pradawnej Północy udać się do Chatki Górzystów i oddać się smakowi tamtejszych naleśników, co autor tego bloga skrzętnie wykorzystał na izerskie pogaduchy z pracownikami Chatki. A jeśli już mowa o pożegnaniach, to kolejną po Marzenie osobą, której pewnie nie ujrzymy za często w izerskich progach, jest Justyna. Ona z kolei będzie organizować podobne rajdy…w Gruzji, gdzie wraz ze swoim narzeczonym (Rezo) zaprasza Was już teraz na niezapomnianą wschodnią przygodę konnymi szlakami Kaukazu (poszukajcie na fb Rezo-Tur Konne Włóczęgi).
Reszta ekipy trwa i „trwa mać”, jak powiedział kiedyś pewien polityk Waldek 🙂
A na koniec podrzucam Wam kilka przydatnych linków do miejsc, o których była mowa w tekście wyżej:
https://www.facebook.com/Agroturystyka-Stadnina-Izery-1635338080081965
https://www.facebook.com/domekpodorzechem
https://www.facebook.com/horse.mataz