Czcigodni, wybaczcie tak długą hibernację blogową, ale strona siadła na bardzo długo, a i ja swoją drogą weekendy spędzałem dość aktywnie – były Biesy, Tatry, były koniki i rozgwieżdżone niebo nad Izerbejdżanem. Wpadajcie, czytajcie, oglądajcie – bo trochę się tego nazbierało 🙂
Po kolei. W końcu sierpnia strona zaczęła się sypać, jak system opieki zdrowotnej w Polsce. Dzięki pomocy mojego Obi-Wana od programowania, Marcelego G. (który opiekuje się stroną od strony technicznej), udało się w końcu przywrócić bloga do życia. Najpierw jednak zajrzałem w jesienne Bieszczady. Co tu dużo mówić – połoniny, dzika przyroda, zakapiory, mgły, kolory, wędrówki, wolność…kto był, ten wie, a kto nie był – niech jedzie w ciemno!
Potem były Tatry. Moje pierwsze w życiu. Gdyby nie namowa znajomych, to bym pewnie dalej kręcił nosem, bo mnie w dzikie tłumy w górach nie ciągnie, jak Polaka po socjal. Ale tylko na weekend, szybki wypad. Akurat październikowe Tatry zabieliły się puchem na kilka dni – na spontanie, przed siebie, w nieznane. Koniku polski kochany! Jaki ogrom, jaka przestrzeń! Z(a)robiłem swoje pierwsze 2 tysiące i wcale nie chodzi o pensję minimalną. Świat z takiej wysokości i problemy dnia codziennego są niczym wobec potęgi natury. Perspektywa się zmienia – Izerskie i Karkonosze maleją w oczach, a wyobraźnia podsuwa kolejne wysokogórskie pomysły i ambicje. Równie to piękne, co przykre, bo człowiek chce wyżej i wyżej.
A tak a propos chciejstwa wyżej – w Świeradowie budują kolejną wieżę widokową. Z jednej strony dobrze, że w innym miejscu, bo rozłoży to ruch turystyczny, ale moim zdaniem powinno się odnowić liczne poniemieckie punkty widokowe i zluzować trochę Stóg Izerski i okolice z turystów. Pamiętajmy jednak, że mało co może powstrzymać szalejący boom inwestycyjny u podnóża Gór Izerskich, korzystajmy z nich zatem, póki apartamentowce i inne cuda nie zasłonią piękna tych gór.
Wróciłem w Izerskie prosto przed galopujące koniki polskie i wprost pod gwiezdnego przestwór oceanu. Jeżdżąc po izerskich bezdrożach, w pogoni za końmi, urwałem tłumik, fotografowałem, konie wzbudzały w drgania gierczyńskie wzgórza, a Droga Mleczna otwierała usta najbardziej zmęczonym turystom.
Chyba powinienem zostać licencjonowanym przewodnikiem po Izerskim Parku Ciemnego Nieba – po raz kolejny zabrałem w trasę na Łąkę Izerską małą grupkę znajomych, dla których był to pierwszy gwiezdny izerski raz (Aga, Przemek, pozdrawiam, jeśli to czytacie!). Pokazałem przy okazji, jak robi się astro-zdjęcia, jak wyznaczać Północ za pomocą Gwiazdy Polarnej, a turyści mieli okazję zasmakować niepowtarzalnego klimatu nocnej Chatki Górzystów.
A co było przed i po gwiazdach? Kolejne rajdy Stadniny Izery ze Stankowic – oczywiście były to wycieczki na legendarne już gierczyńskie wzgórze Kufel, gdzie w Domku pod Orzechem jeźdźcy mogli skryć się przed chłodem i posmakować izerskiej kuchni Ani Kruczkowskiej. A ja mogłem robić to, co lubię najbardziej 🙂
Pamiętacie filmy, bajki, książki z dzieciństwa o tematyce Dzikiego Zachodu, Indian i mustangów? Izerbejdżan pisze takie historie na swój sposób. Paweł fotograf zaczaja się gdzieś w wysokich trawach izerskiej prerii. Widzi majaczące w oddali sylwetki swojej indiańskiej drużyny pierścienia. Na umówiony sygnał przodowniczka Marzena ściska łydkami konia i cała chmara jeźdźców wprawia w drżenie ziemię na Kuflu. Z sekundy na sekundę są coraz bliżej. Płyną po falujących łanach traw. Czas zwalnia i na moment wszystko staje w miejscu. I wtedy chciałbym, żeby ta chwila trwała wiecznie. 12 koni sunie wprost na mnie, w pełnym galopie, a ja zahipnotyzowany tymi obrazkami wprost z pradawnych baśni, pozostaję niewzruszony, nie wiedząc, czy cieszyć się chwilą, czy skupić na zdjęciach. Ekipa pyta, czy nie boję się, stojąc tak do samego końca, gdy pędzi na mnie kilkanaście koni, które mijają mnie następnie o centymetry. A ja to kocham. To jedno z piękniejszych wrażeń, jakie człowiek jest sobie w stanie wyobrazić. Zdjęcia zrobione, konie minęły fotografa. Słychać jak dyszą. Drużyna konna pełna podniecenia i emocji wymienia wrażenia, bo przecież galop w takim miejscu jak Kufel, z panoramą godną filmu Gladiator, to szczęście w najczystszej postaci. To czas, który zostaje w pamięci na zawsze. To ludzie dzielący tą samą pasję, często do późnych godzin wieczornych, do ostatnich szczap drewna, do ostatniego kubka herbaty z kwiatów czarnego bzu.

P.S. Pozdrawiam „koniary”, których nie znałem, ale one poznały mnie. Pozdrawiam również Arka, którego spotkałem na Kuflu, a który również kojarzył mnie z bloga i zdjęć – miło było poznać w tak magicznym miejscu!