Zimowe przedwiośnie, starzy znajomi i nowy sezon rajdów konnych


Cztery miesiące abstynencji piśmienniczej na blogu – ale jestem, I’m still standing, jak śpiewał Elton John. Żyję, jak król i realizuję postanowienia noworoczne. Zima trzyma się w najlepsze mimo drugiej połowy kwietnia. W Stankowicach ruszył kolejny sezon rajdów konnych, a do Izerbejdżanu zawitały stare-nowe twarze. Co nowego na izerskiej prowincji w kwietniu? Zapraszam do lektury.

Żyjesz, jak król – napisałeś, Pawle, a to w Polsce da się tak żyć? Pewnie, że się da. Lider zespołu Depeche Mode w teledysku piosenki Enjoy the Silence też był królem, to ja nie mogę? Kto biednemu zabroni bogato żyć! Wszystko jest kwestią podejścia, priorytetów, nastawienia. I choć czasem me życie na tym łez padole jest przerzedzone słowami powszechnie uznanymi za obelżywe, to jednak nie ma co narzekać – życie bywa także zaskakująco przyjemne.

Co się ze mną działo od poprzedniego wpisu? Sylwestra spędziłem u przyjaciela Krystiana (wiem, że pewnie to czytasz Krycha, zatem pozdrowienia i uściski od Twojego ulubionego wodzireja). Chodziłem sporo po Izerskich, które w najwyższych partiach nadal pokryte są śniegiem, a przecież zaraz maj. Fotografowałem Bieg Piastów. Zacząłem naukę jazdy konnej, co było jednym z moich postanowień noworocznych. Muszę przyznać, że jeżdżę regularnie – raz miesięcznie (nie no, aż tak źle to nie jest, ale szanuję instruktorkę Marzenę za wyrozumiałość godną właściciela małego kotka, który równie cieszy, co potrafi zirytować). Wraz z M. (tu już nie chodzi o Marzenę ani o początek nazwy popularnego polskiego serialu obyczajowego) odwiedziliśmy bieszczadzkie połoniny. M. poznałem pół roku temu właśnie na jednym z rajdów Stadniny Izery w Stankowicach i tak już zostało. M. wraz z podobną ekipą, co wtedy w październiku, przyjechała i teraz, gdy Pogórze Izerskie skąpane jest jeszcze w błotnej kąpieli, urozmaiconej nieśmiało wyglądającą zza rogu zielenią.

Gdy taka ekipa wraca w progi Stadniny Izery, a sezon rajdowy właśnie się rozpoczyna, to uradowany jak Grażyna na wiosenne kolekcje ciuchów, ruszam w stronę Stankowic z aparatem i piórem.

Pierwszy dzień rajdowy zaplanowany był na obejście Jeziora Leśniańskiego.

Zarówno przodowniczka Marzena (na zdjęciu wyżej), jak i reszta ekipy objuczona była sprzętem, w który należało przyodziać koniki polskie, po uprzednim wyczyszczeniu tychże i upierdzieleniu swoich dłoni błotkiem.

Wkrótce konna ekipa wyruszyła w drogę w dość mrocznym, wilgotnym i szarawym anturażu wiosennej aury. Kobieca drużyna pierścienia przemierzała stankowickie łąki, kierując się w stronę zapory na Jeziorze Złotnickim.

Gdy zieleń rozkwita, a brzegami jeziora jadą tak wspaniałe konie, to gdzieś w tyle głowy budzą się tolkienowskie legendy. It’s a kind of magic!

Następnie dziewczyny wspinały się po schodach za zaporą, by przejść u podnóża Zamku Rajsko, a później zobaczyć Zamek Czocha z perspektywy malowniczych skałek nad urwiskiem. Autor bloga robił tego dnia za fotografa i zaopatrzenie, zatem kolejnym etapem rajdu był szybki piknik, bez zsiadania z konia.

Pierwszy dzień rajdu dobiegał końca i ekipa zmierzała w stronę Stankowic, a ja z M. po uzupełnieniu pustek w żołądku, starym zwyczajem zasiedliśmy przy pianinie i odśpiewaliśmy „Jolkę” Budki Suflera oraz „Bieszczadzkie Anioły” Starego Dobrego Małżeństwa. Tzn. M. śpiewała, a ja wydawałem z siebie dźwięki podobne do pijanego koguta. Ma to swój urok, choć niekoniecznie dla uszu potencjalnych ogniskowych towarzyszy. Ale kto biednemu zabroni bogato marzyć?

Drugiego dnia rajdu drużyna wyruszyła ze Stankowic w stronę Giebułtowa, gdzie minęła wulkaniczne skałki „Słupiec” i pogalopowała w stronę Ławeczki Tkacza, skąd roztacza się fenomenalny widok na Pogórze i Góry Izerskie.

Śródpolnymi ścieżkami wiara podążyła w stronę Bartoszówki, przecięła szosę i pomknęła w stronę Złotnik. A ja nadal za nimi z potencjalnym prowiantem i kurtkami zapasowymi. Zostawiłem auto przy drodze i wyszedłem na skraj lasu, wyczekując ich gdzieś daleko, jak zwiad. Najpierw jednak usłyszałem w oddali ich radosne rozmowy wydobywające się z głębi kniei. Jak leśne duchy, których nie widać, a które przemykają dookoła.

Ze Złotnik nasze stankowickie miłośniczki koni zeszły w stronę jeziora i ścieżką, która prowadzi jego brzegami, podążyły w stronę bazy. Jeszcze dwa galopy, ostatnie tchnienia wolności w siodle i takim oto sposobem wspaniałe rajdowe dwa dni dobiegły końca.

Gdyby te konie nie były nasze, to powiedziałbym, że z tymi ludźmi można konie kraść. Do następnego!