
Jeśli ktoś twierdzi, że rok 2020 powinien dostać nagrodę, to chyba byłby nią Oscar, bo raczej nikt nie spodziewał się takiego scenariusza na świecie i w Polsce w ostatnich miesiącach. Czas ten momentami był o wiele bardziej przykry – odejścia osób bliskich to największe przykrości, jakie mogą nas spotkać. Nadzieję na lepsze jutro dały jednak koniki polskie ze Stankowic, a od wakacji dołączyły do nich wilki izerskie. Nad całością czuwały duchy rozgwieżdżonego nieba nad Chatką Górzystów. Podsumowanie roku 2020, pełne wspomnień, wrażeń i emocji – zapraszam do lektury.
Początek roku nie zapowiadał takich ciężarów, jakie czekały Włóczykija, autora bloga, w kolejnych miesiącach. Jak zawsze styczeń był czasem, kiedy ludzie obiecują sobie wiele postanowień na nowy rok, kiedy patrzą na nadchodzący czas z nadzieją i niepohamowanymi ambicjami. W pierwszym tygodniu lutego w trakcie pełni i wyżowej pogody wybrałem się do ośnieżonej Chatki Górzystów, sam, w nocy. Przed Chatką mój słuch przeszyło jednostajne, długie wycie z okolic Wysokiej Kopy. Przypominam, że była księżycowa, mroźna noc, a ja szedłem sam. W takich chwilach wyobraźnia wskakuje na wyższe obroty. W Chatce spotkałem znajomych z pracy – jaki mały jest ten świat – oni również potwierdzili podobne odgłosy z lasu, a przyszli kilka minut przede mną. Miesiąc później fotografowałem Bieg Piastów, co było moim największym fotograficznym przedsięwzięciem, doświadczeniem i przygodą. Śnieżyce, mgły, chmury, mżawka, tysiące sportowców i niesamowita atmosfera. Dynamika akcji. Tyle wspomnień. Piękna sprawa!
Marzec. I nic już nie było jak dawniej. Koronawirus w Polsce, panika, strach przed nieznanym.
W kwietniu celowałem w niewielki kąt nachylenia Drogi Mlecznej nad Chatką Górzystów i około 21 kwietnia wybrałem się z 2 kumpli na foty pod Chatkę. To było tuż po słynnym 2-tygodniowym zakazie wstępu do lasu. Przyroda wróciła do macierzy, odebrała sobie to, co człowiek zabiera jej każdego dnia. Doszliśmy do Łąki Izerskiej (Hali) w kompletnej ciemności, ciszy i przy braku turystów. Pierwsze drzewo na tej ogromnej przestrzeni było odrapane od góry do dołu, a kora była porozrzucana po całej drodze. Strzał adrenaliny był nie do opisania…ale poszliśmy dalej mimo wszystko. W końcu ujrzeliśmy Chatkę, a nad schroniskiem w tym samym momencie spadł ogromny jasny bolid – meteor marzeń! Dla pewności poświeciliśmy latarkami dookoła i po raz pierwszy od 2 godzin ujrzeliśmy niedaleko Chatki ogromne brązowe cielsko ze świecącymi ślepiami. To coś nie reagowało na krzyki, oklaski, dopiero po 30 sekundach zaczęło badać nas ogromnym łbem. Nikt o zdrowych zmysłach nie zaryzykowałby poznania tego zwierza. Zawróciliśmy, zlani potem. Do dziś nie wiemy, co to było. Na pewno nie dzik ani jeleń. W drodze powrotnej w lesie mignął nam ryś, a przy zejściu do Świeradowa z oddali dochodziło wycie. Co za wieczór.

Tydzień później opuściła mnie moja miłość. Postanowiłem z przyjaciółmi, że odreaguję to z ich pomocą właśnie w wycieczce do Chatki Górzystów, bo to lekarstwo na każdy smutek. 500 metrów przed Halą Izerską zobaczyłem, że dzwoni mama. A ona nie dzwoni, gdy jestem w górach. Głowę przeszyły najczarniejsze myśli. Potwierdziły się – mieszkająca z nami od paru lat po udarze babcia Janina zabłysnęła jako kolejna gwiazda izerskiego nieba. Ona była święta za życia. Dawała innym więcej, niż sama miała. A nawet, gdy nie miała, to częstowała mnie herbatą i ciastem. Taka babcia, jak z bajek dla dzieci. W takich chwilach człowiek zastanawia się nad życiem i jego sensem. Nad wartościami.
Dwa tygodnie po tym, w maju, kończyłem 25 rok życia. Ale co to za urodziny? Pandemia i takie przykre chwile. Ale od czego są przyjaciele? Przyjaciel Czarek Grzelczak, najlepszy kumpel, taki od serca, postanowił, że weźmie mnie w góry, bo tak nie można zostawić przygnębionego Pawła włóczykija. Poszliśmy w Izerskie i było fajnie. Tego mi było trzeba, a on o tym wiedział. Przyjaciół poznaje się w biedzie.

W końcówce maja po jakimś czasie internetowej znajomości poznałem w końcu Asię i Grzesia Chyłków, gospodarzy Agroturystyki Stadnina Izery w Stankowicach. To dobrzy ludzie, pełni miłości i wartości, gotowi oddać życie za swoje koniki polskie. Spotkaliśmy się nad Gierczynem, na legendarnym wzgórzu Kufel, nad Domkiem pod Orzechem blogerko-zielarki Ani Kruczkowskiej. Piliśmy kompot, jedliśmy ciasto, poznawaliśmy się. Poznawałem ludzi, którzy odmienili w pewnym sensie moje życie w tym roku, a wrocławska ekipa „koniarzy”, która wtedy gościła na rajdzie konnym, została moimi konnymi przyjaciółmi po dziś dzień.

Wkrótce przyjechali ponownie, a ja już wiedziałem, że to jest to. Polubiłem się z nimi, bo są autentyczni, pełni energii i można z nimi konie nomen omen kraść.
Lipiec spadł jednak na mnie, jak grom z jasnego nieba. Mój serdeczny przyjaciel Czarek, o którym czytaliście wyżej, zginął we Wrocławiu, potrącony przez samochód. Gość w moim wieku, 25 lat, całe życie przed nim. Nikt w to nie wierzył. Ja nadal nie potrafię. Na pogrzebie były setki ludzi, nie wspomnę o młodych. Niewyobrażalnie przykry to widok. Bo dużo ludzi go tu znało, lubiło…jego nie dało się nie lubić, zawsze uśmiechnięty, pomocny, życzliwy. Najwierniejszy przyjaciel. I to w czasie, kiedy nasza górska pasja rozkwitała na nowo, wraz z Adasiem i Krystianem, naszą złotą paczką górzystów, przyjaciół od dzieciaka.

Sierpień upłynął pod znakiem koni i Izerskiego Parku Ciemnego Nieba, a ja zaliczałem kolejne wędrówki do Chatki Górzystów, która była i jest dla mnie pewnego rodzaju rytuałem. Górską świątynią, która przyjmie wiernych i niewiernych, która rozumie szczęśliwych i przygnębionych. Tutaj dla każdego znajdzie się miejsce, a ogień w kominku, ognisko na dworze i szepty wędrowców pod rozgwieżdżonym niebem sprawiają, że przeszywa Cię niewidzialny duch tego miejsca i nasiąkasz nim całym sobą.
W międzyczasie dotarłem do Moniki, która naukowo zajmuje się m.in. tematem wilków w Górach Izerskich. Od tej pory skrzętnie patrzyłem pod nogi, chodząc przecież tymi samymi ścieżkami, co zawsze, a Monika co jakiś czas pokazywała mi nagrania z fotopułapek. One tu są. Pytanie – ile, gdzie i czy jest więcej, niż jedna rodzina. Nie będę pisał szczegółów na ich temat, bo nie mam pewności, czy kłusownicy i myśliwi nie będą chcieli przypadkiem zajrzeć na bloga. Czy się boję? Nie. Już sporo miesięcy je tropię i na żywo nie miałem przyjemności spotkania ich. Poza tym to zwierzęta o niezwykle czułych zmysłach. Na obszarze między Stogiem Izerskim a Jakuszycami (włączając stronę częską) może być ich tylko kilka, więc to jak szukanie igły w (nomen omen) stogu siana. Gdy już wiecie, jak wygląda wilczy trop, ich odchody, lub będziecie mieli szczęście usłyszeć ich wycie, już nie wspominając o spotkaniu na żywo – to być może i w Was drgnie ta pradawna indiańska cząstka tropiciela.

W końcu października byłem na ostatnim w tym roku rajdzie konnym – z ekipą ze Stankowic zawitaliśmy do Farmy pod Wulkanem w Miłoszowie, gdzie przygrywał nam na dudach rodowity Szkot, a gdzie jedną z „koniar” okazała się tajemnicza, ale fascynująca panna Mary, która okazała się dla mnie najpiękniejszą wartością 2020 roku. Potem poznawaliśmy się przy ognisku, a śpiewom nie było końca. Następnego dnia rajd skierował się na kapliczkę w Proszówce, a włóczykij czuł się szczęśliwy, że zna tak wspaniałe osoby i może realizować swoje pasje w Izerbejdżanie. Tak pielęgnuje się relacje międzyludzkie! Tego samego popołudnia spotkałem w tym miejscu Wojtka Antonika, który przez kilka lat szefował jednej z jeleniogórskich kawiarni – Mikavce, a u którego w grudniu uczyłem się fachu kawowego.
Jak widzicie, nie był to łatwy rok, ale w jego trakcie zyskałem nadzieję, która była moim górskim paliwem. Zrozumiałem, jakie wartości w życiu są najważniejsze.
Dziękuję Wam za kolejny rok czytelnictwa blogowego. Życzę Wam wszystkim zdrowia i normalnego 2021 roku. I niech pod izerskim nocnym niebem spełni się kilka naszych marzeń 🙂