
I’m still standing – jeszcze stoję – jak śpiewał Elton John. Wiem, że dawno nic nie pisałem, ale uroczyście oświadczam, że żyję. Jedynie nie było okazji do podzielenia się ciekawszymi wydarzeniami z okolicy. Tym razem żądny przygód fotograf spod Gryfowa dostał informację, że w pewien jesienny weekend do Stankowic (wsi przed Czochą) przyjedzie jego ulubiona ekipa koniarek i koniarzy z Wrocławia. Dwa dni podróżowali po Izerbejdżanie, próbowali lokalnej kuchni, ogrzewali się przy kominku i przy cieple jesiennego ogniska, śpiewali razem legendarne przeboje i odwiedzili kapliczkę Leopolda w Proszówce…
Od razu zniszczę wizję pięknego wpisu, bo jestem tylko fotografem z urokliwego końca świata, nie jeżdżę konno, choć zwierzaki te wywołują we mnie nieokiełznany podziw, pasję i wspomnienia z bajek czytanych i oglądanych za młodu (nie no, nie jestem jeszcze tak stary). Od wiosny przyjaźnię się z Asią i Grześkiem ze Stankowic, którzy prowadzą tam Agroturystykę Stadnina Izery, w ramach której organizują turystykę konną po Pogórzu Izerskim.
Poznałem się z nimi w końcówce maja, gdy na jednym z rajdów konnych zawitali do Gierczyna, centrum Izerbejdżanu. Rajd ten był wycieczką grupy przyjaciół z Wrocławia…którą tak polubiłem, że przyjaźnimy się do dziś i zawsze, kiedy wpadają na konie, od razu rzucam wszystko w pizdu i lecę, jak w dym. Choćby i nad ranem, jak w słowach piosenki Jolka, Jolka. Gdy dostałem informację, że przyjeżdżają w pewien październikowy weekend, było podobnie. Eksplodowałem z radości, jak bęben maszyny losującej w Lotto, tym bardziej, że mieli tu być dwa dni. A prosta matematyka sprawia, że dwa dni to jedna noc.

Pierwszego dnia spotkaliśmy się przy granicy z Czechami, gdzie w przygranicznym Miłoszowie „daaaneee nam byłooo” (ach ta Jolka) zjeść u Kasi w agroturystyce Farma pod Wulkanem. Dużo tu tych agroturystyk – każdy znajdzie coś dla siebie. A jak Kasia gotuje, to aż Pan Bóg odpuszcza grzechy. Jakaż była obustronna radość, gdy zobaczyłem Marzenę, Justynę, Agatę, Martę, Rezo (Gruzin we własnej osobie), Tomka (plus dwie pozostałe nowe koleżanki). Nie wiem, czy ja się bardziej cieszyłem, czy oni byli pozytywnie zaskoczeni moją wizytą. „Zaparkowali” konie w sadzie Kasi i zasiedliśmy do wspólnego stołu. Jesienne słońce operujące po okolicznych drzewach, tworzyło klimat plenerowej restauracji. Za nami, w ogrodzie siedział starszy pan, który okazał się…Szkotem! Ian, dość nieszczęśliwie potraktowany przez pewną Polkę (bo to zła kobieta była) wylądował jako gość u Kasi. Gdy dowiedzieliśmy się, że potrafi grać na dudach, od razu poprosiliśmy go o krótki pokaz umiejętności. Oddalił się na kilkanaście metrów (jak się później okazało, by nie zaszkodzić decybelami naszym uszom) i zaczął koncert. Boże, dawno nie miałem takiej muzycznej gęsiej skórki. Były melodie z humorem, jak choćby soundtrack z Gwiezdnych Wojen, ale były też narodowe szkockie melodie, jak Highland Cathedral, czy mój ukochany Braveheart. Ian z nieskrywaną szczerością odebrał moją pasję do gry na instrumentach klawiszowych. Zaproponował kolejne odwiedziny i wspólną grę. To było coś pięknego. W wolnym Izerbejdżanie usłyszeć różne melodie ceniących sobie wolność Szkotów.

Po obiedzie ekipa pojechała do Stankowic, a ja w międzyczasie skoczyłem na zakupy, bo szykowało się wieczorne ognisko i równie nocna impreza pod dachem agroturystyki. Niebo dopisywało nam znakomicie, a gwiazdy towarzyszyły w pieczeniu kiełbasek. Kiedy byliśmy już „zaprawieni w boju”, pierwsze trzy chwiejne kroki (bo następne były już proste, jak pas startowy) skierowaliśmy ku drzwiom gospodarstwa. Podłączyłem moje pianinko elektryczne do kontaktu (choć swoim prądem mógłbym zasilić je na godzinę), ekipa rozsiadła się i zaczęliśmy krzywdzić swój słuch wzajemnie. Kij tam z fałszami! Wspólny wieczór muzyczny przy przebojach Perfectu, Lady Pank, Chylińskiej, czy Lombardu – to było coś! Kiedy proszono mnie o chwilę przerwy, robiłem ją niezwłocznie, brałem doładowanie w zardzewiałej sieci whisky i nie „czując dni, godzin i lat” przemierzaliśmy razem świat. Ognisko dogasało, ekipa wkrótce również. Pozostali na placu boju piszący te słowa i jedna z nowych koleżanek koniarek – Marianna – wyszliśmy na schodowy taras trochę się orzeźwić chłodnym wiatrem i widokiem rozgwieżdżonego nieba. Uskutecznialiśmy rozmowę o życiu, śmierci, o zjawiskach paranormalnych. Harry Potter i Kamień Filozoficzny normalnie. A co było potem? Więcej grzechów nie pamiętam…i nie żałuję za nie.
Następnego dnia obudziłem się z podobnym bólem głowy, co głowa państwa próbująca zażegnać kryzys społeczno-polityczny. Śniadanko z ekipą. Na szybko dwa kawałki nomen omen Dżemu i w drogę. Przed nami kolejny dzień konnych wojaży. Przez wygasłe wulkany pojechaliśmy do Giebułtowa, Mirska i dalej do Proszówki na wzgórze kapliczne. Ja w międzyczasie zrobiłem piknikowe zakupy, prosząc na stacji paliw o m.in. Piwko na kaca, spotykając się ze zdziwieniem kasjerki, która nie miała takiego piwa. Jednak po długich negocjacjach doszliśmy do kompromisu, bo mnie nie można rozumieć dosłownie, Drodzy Państwo.

Ruszyłem do Proszówki, zaprzęgnięty w 60 rączych koni pod maską. Bogactwo, kurła. Czekała mnie tam miła niespodzianka, bo do kapliczki szedł Wojtek Antonik z partnerką, a więc szefostwo jednej z najlepszych kawiarni w całym regionie – Mikavki (Jelenia Góra). Polecam! Postawiłem wiklinowy kosz ze smakołykami i wkrótce (również na wulkanicznym wzgórzu) doczekałem się konnej ekipy.


Piknikowy nastrój udzielał się i ludziom, i zwierzakom.

Aż żal było żegnać się z tak fantastycznymi ludźmi. W końcu znamy się od dobrych kilku miesięcy. Prowiant zjedzony, butelki puste, zdjęcie drużynowe zrobione – pora ruszać w drogę powrotną. Konie powoli schodziły ze wzgórza, a ja idąc równolegle z ekipą, żegnałem się z każdym, jakbym miał ich nigdy już nie zobaczyć – tak ich lubię. W końcu – konna rodzina, bratnie dusze. Te rajdy po Pogórzu Izerskim to piękna sprawa – polecam każdemu, niesamowite przeżycie i wspaniała przygoda!
I kto powiedział, że prowincja jest nudna?
