Koronawirus – a na co to komu? Zdają się mówić izerscy tubylcy. Jakiś odległy stwór, którego nikt nie widział ani nie słyszał – tylko każde wieści w radio czy telewizji zaczynają się od tego samego. Ciche, spokojne Izerskie, będące (póki co) za linią frontu niebezpieczeństwa – podobnie jak w czasie II WŚ, ze zdziwieniem obserwują ogólnoświatową panikę związaną z tym zagrożeniem rodem z Azji…ale i tu nie jest do końca kolorowo, choć póki co przypadków zakażenia nie ma.

Przypomniała mi się pewna anegdota, w myśl której na prowincję przyjechał prominentny działacz polityczny i pytał rolników jak się im wiedzie na roli, bo przecież nieurodzaj, susza i inne klęski. Rolnicy krótko i zwięźle odrzekli: – chujowo, na co premier odrzekł: nie koloryzujcie, mówcie jak jest naprawdę.
Wydaje mi się, że podobnie jest w izerskiej krainie. Z jednej strony życie toczy się po staremu, a z drugiej – jednak pensjonaty, knajpy, etc. z dnia na dzień zaczynają odczuwać skutki tego chorobliwego badziewia, które dziś zbiera żniwo nie w Chinach, ale głównie we Włoszech, a którego nikt się nie spodziewał. Zawsze powtarzałem, że niespotykanie dużo czasu minęło od ostatniego światowego kataklizmu, jakim była wojna – teraz co jakiś czas wychodzą na wierzch pewne zrządzenia losu, które przypominają nam, że życie nie jest tak kolorowe w 100% i że zawsze warto mieć coś odłożone na czarną godzinę, bo nigdy nie wiadomo.
Jako tutejszy, młody gość, pracujący na państwowym etacie, z pasjami realizowanymi w promieniu 10 km, nie czuję jakoś wielkiej zmiany, konieczności przestawienia priorytetów życiowych. Chociaż nawet w malutkim Gryfowie ulice i sklepy opustoszały – te ostatnie również z ryżu, makaronu, mięsa i mydła. Nagle każdy poczuł się Makłowiczem? Nagle każdy zaczął myć ręce? Restauracje i miejsca rozrywki pozostają zamknięte do odwołania. Byle kaszel na ulicy wzbudza strach porównywany z najgorszymi chorobami świata. W łódzkim tramwaju spanikowani pasażerowie wyskakiwali przez okna. Śmieszne i straszne. Młodzież spotykającą się na nadwiślańskich bulwarach, czy pacjentkę zarażoną koronawirusem, która przyjechała na legnicki SOR – pozostaje przemilczeć.
Rząd planuje wprowadzić pakiet ratujący przedsiębiorców przed ogromnymi stratami (nie mnie to oceniać, ale wg mnie kolejne zwykłe rozdawanie pieniędzy, przy puszczeniu 2 mld złotych na propagandową telewizję państwową oraz przy pozostawieniu całego socjalu, to nieporozumienie, a zwykłe odroczenie ZUSu to kpina), tysiące Polaków ugrzęzły na zachodnich przejściach granicznych – przywrócono kontrole graniczne, rozrywka w wielkich miastach jest wielkim nieobecnym, stare miasta największych europejskich miast wyglądają jak po wyginięciu gatunku ludzkiego. Ciekaw jestem, czy czytając ten wpis za rok, dwa i dalej, będę wierzył w to, co teraz się dzieje. Mam tylko nadzieję, że ten stan minie jak najszybciej. Nie wyobrażam sobie życia w stylu „każdy w swej jaskini”. Politycy zachęcają do pozostania w domach, oglądania filmów, czytania książek, przeglądania internetu itd. Nie czujecie tu paradoksu dzisiejszych czasów? Z jednej strony promuje się poznawanie kultury, bliższe relacje rodzinne, ale z drugiej zamyka się ludzi na życie towarzyskie, które w czasach cyfryzacji zdaje się zamierać lub zmieniać swoją formę.
Są też plusy tej sytuacji – Polacy z przygranicznych miejscowości postanowili wziąć sprawy w swoje ręce i stojącym godzinami w korkach rodakom dowożą podstawowe artykuły żywnościowe. Teraz nie liczy się, kto za kim jest, kto w co wierzy – liczy się pomoc drugiemu człowiekowi. Polacy, którzy uważali lekarzy za opływającą złotem kastę, nagle zaczęli modlić się o wstawiennictwo za służbą zdrowia u Najświętszej Panienki. Ci sami, którzy wyzywali pielęgniarki na SOR-ach, bo im się, kurwa, należy. Bo złamany paznokieć i zapite gardło. Mało tego – dziesiątki restauracji i punktów gastronomicznych włączają się z dnia na dzień do akcji pomagania służbom medycznym, policji, straży granicznej, bo to na ich barkach spoczywa dzisiaj porządek dnia codziennego.
Panie za ladą w marketach, w okienkach pocztowych, kurierzy, czy nawet tirowcy z zaopatrzeniem dla sklepów – są dziś uważani za herosów codzienności. Po raz kolejny potwierdzenie znajduje reguła, w myśl której docenia się to, co się traci lub co zawisa na krawędzi dostępności. Już nie wspomnę o służbie zdrowia – niedofinansowana, przepracowana, nie tak liczna jak powinna, a jednak zapierdziela za trzech, bo czuje powołanie i poczucie służby innym ludziom. Rząd w tym czasie postanawia zrobić przetarg na nowe limuzyny dla siebie, a prezydent podpisuje, co trzeba, żeby przekazać 2 mld złotych na telewizyjną propagandę – w dodatku przed wyborami na swój urząd. I te same szpitale, w których z dnia na dzień ciężarne matki muszą się zadowolić białym chlebem z kostką masła i kawałkiem szynki, w których rezydenci ledwo wiążą koniec z końcem, w których brakuje podstawowego sprzętu medycznego – te same szpitale są zmuszone do błagalnych akcji na Facebooku, w których proszą naród o pomoc. Jakąkolwiek. Przypomnę tylko, że służba zdrowia jest co do zasady państwowa, a więc to my ją utrzymujemy – i mimo to nie ma na nią wystarczających nakładów. Ważniejszy jest socjal, czy polityczne kaprysy. Sorry za politykę, ale nie rozumiem niektórych sytuacji.
(…)
Od miesiąca czekam na spotkanie z Marysią, moją partnerką z Wrocławia. Niestety parszywe kurestwo z Chin postanowiło pokrzyżować nam plany i wolimy nie kusić losu z odwiedzaniem się (bo MPK, bo pociągi, bo ryzyko – może nie tyle zarażenia, co przeniesienia na kogoś wirusa). Kto wie, ile to jeszcze potrwa, ale pozostaje siedzieć na dupie w domu. Choć Maria ma i tak gorzej, bo we Wrocławiu odcięto jej wszystkie rozrywki, a i chodzenie po mieście to niezbyt ciekawa sprawa dzisiaj. A w Izerskich? Mogę iść na rower, pójść w góry, bo tam i tak ludzi praktycznie nie ma, można czytać książki jak wszędzie, robić zdjęcia, słuchać muzyki, grać na instrumentach, odkrywać rzeczy na co dzień – pozornie trywialne, niezauważalne. Do tego praca w starostwie lwóweckim od poniedziałku do piątku. Czas więc leci mi dość szybko – a Marysi dłuży się niesamowicie (a do połowy kwietnia ma wolne od studiów, bo przecież epidemia). Dzisiaj przyszedł list od niej – skoro nie możemy się spotykać, to zostały nam tylko listy i kontakt internetowy. Poza tym ostatnim – trochę jak na wojnie, nie sądzicie? Wiem, że nie powinno się uchylać treści listów, ale jedno zdanie utkwiło mi wyjątkowo w pamięci: „Odkąd się znamy, już nigdy nie popatrzę na rozgwieżdżone izerskie niebo tak, jak wcześniej”. A pewnie jeszcze z 2-3 tygodnie tego nieba nie będziemy mogli razem podziwiać, bo liczby zakażeń cały czas rosną.

Od miesiąca czeka na nas cisza w ogrodzie,
Nieokiełznana, spragniona, kiedy Ciebie nie ma,
Czeka groszek, co przy Twej urodzie,
Błyszczał, a teraz łka za blaskiem Twego cienia.
Wyczekują Cię gwiazdy, pod których jasnym sklepieniem,
Chwytaliśmy najskrytsze marzenia za nogi,
Pan Księżyc na kalendarz patrzy z utęsknieniem,
Pytając, kiedy znów wskaże nam wspólne drogi.
Pani Jadzia z cukierni pyta, czemu tak mało,
Ostatnimi czasy kupuję śmietanowych ptysi,
Zawsze brałem tyle, że aż się uginało,
A teraz o połowę mniej – tak „tyci, tyci”.
Czy po tym wszystkim znów będzie normalnie? Czy świat nam znany już nie wróci taki sam? Czy ludzie się czegoś nauczą? Niezależnie od tego wszystkiego, człowiek będzie miał swój skrawek Izerbejdżanu, gdzie sprawy geopolityczne zaglądają rzadziej niż diabeł 🙂