
Moje dotychczasowe nocne wędrówki do Chatki Górzystów polegały na zdzwonieniu się z przyjaciółmi i wspólnej eskapadzie do tego magicznego miejsca na mapie polskiej części Gór Izerskich. Wiecie – razem=raźniej. Poza tym mogłem przy okazji podzielić się wiedzą historyczną i ciekawostkami ze znajomymi, dla których były to często pierwsze w życiu nocne trasy po Izerskich – a tym bardziej do legendarnej Chatki. Jeśli chodzi o mnie, to wybierałem najczęściej noce bezchmurne dalekie od pełni księżyca – po to, aby pokazać ludziom nasze kochane nocne niebo (i oczywiście utrwalić je na zdjęciach). Tym razem jednak pierwszy raz w życiu samotnie wybrałem się do Chatki – jeszcze nie miałem jej uchwyconej w blasku pełni księżyca – a przy okazji światło naszej satelity odbite od śniegu działa jak latarka. Wycieczka jednak nieoczekiwanie przedłużyła się…bo obfitowała w dość intrygujące zdarzenia, o których przeczytacie w dalszej części opowieści.
Świeradów w trakcie ferii jest miejscem, które niestety (dla mnie) charakteryzuje się utrudnieniem w zakresie parkowania samochodu (a stety dla lokalnych hotelarzy). Zatrzymanie auta w tym czasie przy domu zdrojowym jest możliwe tak samo jak szóstka w totka, ale mam swoje 2 miejsca, które z reguły są ostatnią deską ratunku i tam też zostawiłem automobil, idąc wśród niemiecko-polskiej gawiedzi z dziwnym przyrządem z mini-poziomicą, który nomen omen jest statywem fotograficznym. A gdy pan Paweł bierze statyw i rusza w góry o 14.00 (zimą, bo latem później), to znak, że szykują się zdjęcia nocnego nieba. Jak zapowiedziałem w nagłówku – tym razem moja nocna wędrówka pierwszy raz była marszem samotnika…ale o „przyjemnościach” takiej zabawy przeczytacie później.
Sporo ludzi w tym czasie schodziło z gór lub wybierało się na krótkie spacery, pytając gościa, który jako jedyny idzie pod górę o drogę – „jak dojść do gondoli”, „którędy najszybciej do Świeradowa”, „daleko jeszcze” – odpowiadałem jak automat, bo co wycieczkę spotykają mnie podobne pytania…ale przecież nie wyglądam nawet jak przewodnik, choć fryzjerka mówiła, że siwy włos pojawił się już na mojej prawie 25-letniej głowie już jakiś czas temu.

Z prawej strony widać było „granicę wiecznego śniegu” – tam drzewa praktycznie cały czas są całe białe, momentami zamrożone z zewnątrz. Wygląda to obłędnie. Mijałem już ostatnich schodzących z gór turystów, delektując się zimowym krajobrazem i świeżym górskim powietrzem. Temperatura oscylowała wokół jednego stopnia, było bardzo przyjemnie.
Przy rozwidleniu na Starą Drogę Izerską stała terenówka na lokalnych tablicach (minąłem ją potem w drodze powrotnej, wówczas paliło się w niej światło, ale nikogo nie było w środku). Tam też spotkałem parę 50-latków, którzy ciekawi byli zdjęć na Hali Izerskiej i dawnej osady Gross Iser. Następnie ruszyłem w stronę Polany i dalej na Halę. Na Polanie w drewnianym schronie kilka osób kryło się przed sporawą wichurą, która zamiatała śnieg z lewa do prawa, co z pomocą słońca przypominało krajobrazy dalekiej Północy.
I teraz chwila na małą dygresję, która nie podoba mi się już od dawna. Temat psów w górach puszczonych luzem. Pomijam fakt, że to nie park narodowy, ale zasada jest taka, że na tym odludziu wypada trzymać psy na smyczy, nie tylko ze względu na innych turystów, ale głównie z powodu dzikiej zwierzyny. Idzie para, przed nimi biega wyżeł (pies znany ze swoich upodobań łowieckich), gość trzyma smycz w dłoni, pies biega luzem. Wystartował w moją stronę, a potem śmigał na lewo i prawo, węsząc za zwierzętami. Pies biega luzem, BO PRZECIEŻ NIKOGO JESZCZE NIE UGRYZŁ. Ludzie, ja wiem, że pies to fantastyczny przyjaciel i macie do niego zaufanie, ale on niekoniecznie może mieć zaufanie do obcych ludzi i zwierząt. Za każdym razem, idąc w góry, spotykam 2-3 psy, które są puszczone luzem i zazwyczaj nie są szkolone = nie słuchają komend typu „waruj, noga” itd.

Następnie czekało mnie zejście do Hali Izerskiej, gdzie jak pytałem wracających stamtąd turystów – robi się coraz mniej tłoczno (ale i tak czekałem na wolny stolik).

Nie wiem kim był ten ktoś, ale szukał czegoś w ruinach jednego z dawnych domów, a do tego zawzięcie klął pod nosem. Nie był to normalny widok, więc wolałem nie kusić losu i poszedłem bez zawracania do Chatki. Już z daleka słychać było wiele głosów, ale już nie tak dużo, jak w godzinach porannych.

Minąłem ten smagany wiatrami drogowskaz i skręciłem w lewo do Chatki…i wtedy z okolic Sinych Skałek dobiegł mnie przeciągający się dźwięk – coś jakby sygnał jadącego pociągu. Jakby. Przystanąłem i zacząłem nasłuchiwać. Po około 10 sekundach dźwięk rozległ się znowu. Teraz już wyraźnie słychać było wycie. Ciarki przeszły po całym ciele, ale odgłos już się nie powtórzył.
W Chatce do prawdy było sporo ludzi, sporo zwłaszcza jak na tak późną porę, ale chyba większość tutaj nocowała. Spotkałem koleżankę z pracy – Agę, która niedawno przyszła tam z Markiem. Od razu spytałem ich o te odgłosy z lasu – okazało się, że też słyszeli to wycie – w dodatku z podobnego kierunku co ja, a przyszli kilkanaście minut przede mną. Czyżby to tak wyczekiwane przez mnie wilki? Czy może jednak syrena pociągowa niesie się kilometrami? O ile ja od 16.10 do 17.45 czekałem w Chatce aż zrobi się ciemno, bo chciałem w końcu zrobić trochę zdjęć w trakcie pełni księżyca, tak Aga z Markiem wkrótce ruszyli w drogę powrotną. Przy stoliku zostałem sam, wpatrując się przez okno w zachodzące słońce, wyczekując pojawienia się Wenus i wsłuchując się w historie górzystów, sączących złocisty nektar bogów pod okiem zapracowanych gospodarzy. Wydaje mi się, że ci ostatni mnie poznali albo po prostu zaciekawieni byli samotnikiem spod Gryfowa.

W międzyczasie do Chatki weszła para turystów, na oko w wieku 25-30 lat. Szli do Chatki od Rozdroża Izerskiego. Łukasz i Marta, o ile dobrze kojarzę (pozdrawiam, jeśli to czytacie! 🙂 ) Zaprosiłem ich do stołu i wkrótce poznawaliśmy się w blasku świeczki. Okazało się, że Łukasz jest tutejszy, ze Świeradowa, a mimo to zdecydował się z partnerką spać „na glebie” w Chatce. Zdziwiłem się, bo jednak w większości decydują się na to goście z daleka. Pogadaliśmy trochę o wilkach, rysiach, nocnych wycieczkach w góry, o zdjęciach. Okazało się, że Łukasz kojarzył mojego bloga lub zdjęcia, ale postanowił się upewnić i wysłał wskazane przeze mnie strony Marcie smsem – w ten sposób oboje będą mieli szansę pooglądać, a może i poczytać efekty moich górskich wojaży.
Po 18.00 pożegnałem się z nimi, bo księżyc zaczął już mocno świecić, Wenus od godziny widniała na nieboskłonie, a nie chciałem też trzymać miejsca, gdy kolejni nocni wędrowcy dochodzili do Chatki. Lekko zapadając się w śniegu zacząłem robić to, co było celem tego wieczoru – zdjęcia Chatki w blasku pełni księżyca – zwanego ponoć wymownie śnieżnym. Przy ostatnich kadrach zagadał mnie niewysoki dobrze zbudowany pan Mirek o nazwisku analogicznym do znanego polskiego muzyka z gitarą sprzed lat. Okazało się, że podobnie jak ja jest pasjonatem astrofotografii i zna Michała Kałużnego (top wśród polskich astrofotografów). Z wielkim zainteresowaniem słuchałem jego opowieści i nauk na temat techniki fotografowania nocą. Sam za chwilę miał uwieczniać ślady gwiazd na nieboskłonie. Trochę się zagadałem, a była już 19.30 i czas było wracać (tym bardziej, że dałem znać domownikom, że wrócę do 19.00…). Zdjęcia spod Chatki wrzucę na końcu 🙂
Samotna wędrówka nocą po Izerskich – nigdy więcej…no dobra, nie za szybko. Ciąg przyczynowo-skutkowy: noc – wyobraźnia – adrenalina działa podobnie jak zażycie Apapu noc w dzień 🙂 Śnieg spadający z drzew kilka metrów dalej, w ciemnościach lasu naprawdę pobudzał mózg. Dla uspokojenia wyostrzonych zmysłów zacząłem gwizdać polskie przeboje sprzed lat. Wygwizdałem cały Perfect, Wilki (przypadek?), i inne Zbyszki Wodeckie, Stachurskie, czy Dżemy. Wiatr znowu zaczął mocniej wiać, przez co nie słyszałem swoich gwizdów – ale też dzika zwierzyna mogła mnie nie usłyszeć, co nie pocieszało mnie zbytnio. Minąłem tylko parę ludzi na nartach, a potem przy zejściu na Starą Drogę Izerską w oddali zobaczyłem światełko, które nie poruszało się ani trochę. Jak mawia Kuba Wojewódzki – wtedy skończyła się zabawa, a zaczęły się dożynki. Powoli zacząłem podchodzić do światła, które nadal stało w bezruchu. Robiło się ciekawie. Okazało się, że to ta sama terenówka na lokalnych tablicach stoi tam, gdzie stała, ale w środku świeci się światło (a ludzi jak nie było, tak nie było). Dziwne.
Schodząc do Świeradowa spotkały mnie skutki zjeżdżania przez dzieci na jabłuszkach po szlaku – wygnieciony i wyślizgany w połączeniu z grawitacją sprawił kilka siniaków na ciele izerskiego włóczykija.
Wycieczkę skończyłem kilkoma smakami dzieciństwa, czyli „kinderkami”. Mniam. Należało się. Pora na zdjęcia. Miałem farta, bo wkrótce niebo zakryły chmury. A czemu tak mało gwiazd? Bo pełnia księżyca. Teraz widzicie – wóz albo przewóz.

Dobranoc 🙂