Jednym z moich ulubionych miejsc wypadowych po północnej części Gór Izerskich (czyli Grzbiecie Kamienickim) jest Gierczyn (Lasek). O tym miejscu już pisałem wiele razy, ale pierwszy raz byłem tam w środę przy okazji w miarę solidnej zimy. Wjechać tam autem bez napędu 4×4 nie jest tak łatwo, ale jakoś dało radę. Tego dnia miałem ambitny plan zdobyć w końcu Kamienicę (najwyższy szczyt Grzbietu), na którą szykowałem się już miesiąc temu, ale jak niektórzy pamiętają – mokre zwały śniegu i spacer w chmurach skutecznie mi to uniemożliwiły. Teraz słoneczna, pachnąca mrozem zima wręcz zachęcała do powtórzenia próby. Wysiadłem z auta i podążyłem drogą w górę, nie wiedząc jeszcze jak szybko moje plany pójdą się…

Jak widzicie – bez odśnieżania tej drogi nie byłoby szans na dotarcie autem do domostw, zresztą – wyżej już tylko las i góry. Jakieś 200-300 metrów dalej jest szlaban, zaraz przy wjeździe do izerskiej puszczy i tuż przed szlabanem kończy się odśnieżona droga (więc wyobraźcie sobie ile śniegu tam leży, porównując z odcinkiem przed domem), ale ubrałem się solidnie, to myślę – no cóż, zmrożony śnieg, przejdę po nim całą trasę…nic bardziej mylnego. Już po 50 metrach zacząłem zapadać się po kostki, a czasem i kolana w białym puchu, który niestety miał kilka warstw – z zewnątrz oblodzony, w środku jego konsystencja przypominała pączka. Przeszedłem jeszcze kilkanaście metrów, ale nie miało to sensu – w takim tempie doszedłbym do Kamienicy dopiero o zachodzie.
Wiecie, to takie uczucie, jakby ktoś na przyjęciu częstował wszystkich ciastem, a Wam nie dał. Szkoda tak kończyć wyprawę, dopiero ją tak naprawdę zaczynając – za dużo przygotowań poczyniłem w kierunku tej wycieczki, więc postanowiłem, że poszwendam się po okolicznych pagórkach.

Zszedłem z linii lasu w stronę strumyka na zachód od Radoszkowa, spotykając po drodze tutejszą miłośniczkę nordic-walkingu. Pokrzepiony jej słowami, że zbocze jest zmrożone lepiej niż droga na Grzbiet Kamienicki, ruszyłem dziarsko jej śladem, mijając przy okazji ślad myśliwego i wszędobylskiej zwierzyny. W ogóle widok z tej strony wzgórza na Przecznicę i całą wschodnią część Przedgórza Izerskiego jest bajeczny. Zacząłem lustrować aparatem dalsze zakątki tutejszych dolin, po cichu obmyślając plan B na zdobycie Kamienicy…

Nagle patrzę, a z jednej z dolin wychodzi jakieś duże stado – zupełnie jak krowy, wypuszczane na wypas. Dostojnie, spokojnym tempem, w górę. W wizjerze patrzę i nie wierzę – chmara prawie 20 jeleni! (i łań, żeby zachować parytet). Wziąłem je na celownik w wizjerze, ale nawet na 400 mm okazały się dość małymi punktami.

Zacząłem naprędce rozważać – schodzić do strumyka i dalej zwiedzać okoliczne pagórki, czy wracać na górę, licząc, że jelenie zmienią kierunek wędrówki. „Siedzę i siedzę, myślę i myślę” – jak w piosence Bajmu. W sumie byłem jednakowo zainspirowany widokiem jeleni, co tego nieskończonego krajobrazu pagórków, łąk i pól, przysypanych śniegiem. Spojrzałem po chwili w górę stoku i tam skąd przyszedłem…pojawiły się te same jelenie, ciut bliżej niż ostatnio, a ich jasne zimowe umaszczenie dobrze kontrastowało z ciemnym leśnym tłem. Trzy pstryknięcia i aparat gotowy, celownik wymierzony i znowu migawka zaczęła strzelać. Wszystko to trwało kilka sekund, wszak izerski foto-snajper już wprawiony w boju.

Stado okazało się w miarę młode, poroże samców było jeszcze dość skąpe. Byłem w dole, wiatr wiał od lasu, a jelenie patrzyły przed siebie, dlatego gdy ruszyłem w ich stronę, nic sobie z tego nie robiły. W takich chwilach staram się przez moment strzelić kilka zdjęć, a potem cieszyć oczy widokiem, już bez pomocy aparatu – bo czym byłoby spotkanie z dziką zwierzyną tylko przez wizjer aparatu. Oprócz jeleni, nad głową cały czas szybował myszołów, który w towarzystwie kruków wypatrywał zwierzęcej drobnicy w zaroślach.
Wróciłem przez las do parkingu pod Leśnym Kurortem i postanowiłem, że pospaceruję jeszcze po Kuflu, wzgórzu na którym wiatr nie oszczędza nikogo. Widoki z niego to czysta przyjemność.

Na Kuflu są dwie urocze ławeczki (daj Boże, że jeszcze są, w kraju, gdzie kradnie się co popadnie), z których…no właśnie. Wyjąłem wafle i banana – nic tylko zagryzać i cieszyć oczy panoramą Przedgórza Izerskiego. Po drugiej stronie Kufla jest już właściwy Gierczyn, domki porozrzucane na zboczach wzgórz, z których łagodnie opadają zalesione ścieżki, na których jak rodzynki w cieście stoją pojedyncze świerki, i wreszcie na których światło operuje z taką gracją jak wprawny gitarzysta na strunach swojego instrumentu.


Pora wracać na obiad. Zszedłem z Kufla w stronę domu znajomej blogerki Ani…i właśnie zobaczyłem jej psa wyskakującego z zarośli nieopodal domu, a dalej samą wędrowczynię, która dziarskim krokiem schodziła z lasu do swojej chatki. Pomachaliśmy sobie i zaprosiła mnie na herbatę, przy której powymienialiśmy się troskami związanymi z urokiem tutejszej zimy. W linku poniżej jej opis wędrówki tego samego dnia – jak się okazało również chciała pójść na Kamienicę, ale i jej śnieg pokrzyżował plany.
http://www.rozmowki-kobiece.pl/2019/01/zima-jak-z-dzieciecych-wspomnien.html
Warunki pogodowe były tego dnia naprawdę wspaniałe – tyle słońca i witaminy D, tyle śniegu, delikatny mróz – nic tylko łazić gdzie popadnie, a jednak. Góry uczą pokory. Ludzie mówią – te Izery takie niskie, zwykłe. Nic ciekawego. Na Stóg Izerski jednak jest wydeptana droga, tam ludzie chodzą. Tutaj więcej jeleni przejdzie w ciągu godziny niż ludzi w ciągu doby. Dziki Grzbiet Kamienicki skutecznie odstrasza tłumy turystów, które w wyższych partiach Izerskich są coraz częstszym widokiem, a tutaj? Moje ślady tylko do szlabanu były bodajże jedynymi w ostatnich dniach. Wydaje się, że Kamienica mówi, że nie pora na jej zdobycie, ale gdy śnieg trochę stopnieje, to będzie można spróbować kolejny raz, bo do 3 razy sztuka 🙂