Był 14 września, kiedy o 7.00 pojawiłem się z plecakiem pod gryfowskim dworcem PKS/PKP. Wszystko wskazywałoby na kolejny dzień w jeleniogórskim I LO im. S.Żeromskiego, czyli popularnym „Żeromie”. Trochę racji w tym jest, bo z ekipą kilku osób związanych z olimpiadami geograficznymi i rajdami turystycznymi z czasów ww. liceum, postanowiliśmy spędzić weekend w Karkonoszach – wiecie, tak typowo, po studencku, w starym schronisku. Tak więc – do Jeleniej jechałem autobusem z uczniami szkół średnich, ale moja destynacja była inna…choć sentyment pozostał. Zapraszam na wędrówkę po Karkonoszach, na spotkania z dzikimi zwierzętami, na nocne, mistyczne wręcz marsze z karkonoskich szczytów w dół, w blasku pochodni latarek i wiele więcej…

Przed ósmą byłem już na dworcu PKS w Jeleniej Górze. Mżawka, wysoka wilgotność i słaba widoczność – pod takim znakiem miał przebiegać piątek. Niezbyt komfortowe to jest w czasie pieszej wędrówki (o czym za chwilę), ale to właśnie studencki wypad – nie ma odwrotu, trzeba dojść do schroniska. Z minuty na minutę gromadziliśmy po drodze naszą ekipę, idąc i jadąc autobusami mpk przez Jelenią. Zrobiła się z tego całkiem sympatyczna i wesoła paczka – niestety kilka osób nie mogło wpaść, mimo wcześniejszych deklaracji, czy chęci uczestnictwa.
Postanowiliśmy, że dojedziemy do samej Przesieki autobusami miejskiej komunikacji, żeby nie pieprzyć się zbędnie w tańcu i od razu zacząć zwiedzanie najważniejszych punktów na trasie. Stare przesieckie chaty i lasy dosłownie ginęły w gęstej mgle, spowijającej tutejsze wzgórza i góry. Mikro-deszczyk siąpił coraz mocniej, a my ruszyliśmy w stronę Wodospadu Podgórnej. Od razu wspomnę, żeby potem nie było – nie brałem aparatu ze sobą (bo deszcz, bo plecak wypełniony do granic, bo chciałem w końcu skupić się na wędrówce). Zejście do wodospadu było nieco niebezpieczne, z uwagi na mokre głazy i listowie ścielące się na zboczach nad rzeką Podgórną. Chwila na zdjęcia na tle wodospadu (kolega Dominik jak zawsze miał swój poczciwy i niezmordowany aparacik) i…pod górę, po stromiźnie.
Kląłem pod nosem, bo mając na sobie nieprzemakalne (niestety w obie strony) przeciwdeszczowe ponczo, miałem pod nim istną szklarnię – z zewnątrz deszcz, od środka wilgoć – co gorsze? Ostatecznie wybrałem deszczyk, przynajmniej ciało oddychało – grunt, żeby rzeczy w plecaku pozostały suche. Ruszyliśmy przez Przesiekę w stronę Zachełmia urokliwymi górskimi ścieżynkami pnącymi się dziarsko między głazami i drzewami. Wędrówkę „umilały” nam strzyżaki – małe pajęczaki, podobne do kleszcza, które włażą tam gdzie nie trzeba – zupełnie jak małe dzieci. Co za wredne mendy, a to we włosach, a to za kołnierzem.

Naszym kolejnym celem był Zamek Chojnik, a po drodze do niego pod lasem, przy wejściu do Karkonoskiego Parku Narodowego zgarnęliśmy następną koleżankę – Ranię, która u siebie w Zachełmiu uprawia takie egzotyki, o jakich Wam się nawet nie śniło. Czekała tam na nas, jak leśna czarodziejka, która miałaby nas przeprowadzić przez Zamek na otwarte przestrzenie, zamieszkałe przez istoty ludzkie. Złotolistna buczyna na zboczach góry Chojnik otulona mglistą pierzyną tylko dodawała magii naszym poczynaniom. Dość szybko dostaliśmy się do schodów prowadzących pod górę, na zamek, jednak jedna z koleżanek już dłuższą chwilę narzekała na bóle brzucha i postanowiliśmy, że po krótkim osuszeniu się i ogrzaniu w zamkowej karczmie rozdzielimy się i część pójdzie w stronę schroniska w Michałowicach, a Dominik z Kasią pojadą do Jeleniej Góry, skąd Dominik wróci z Krzyśkiem – kolejnym „rycerzem” naszej wyprawy. Wchodząc skalnymi schodami w celu zdobycia zamku, patrzyliśmy ze zdziwieniem pomieszanym z poirytowaniem na „turystów” schodzących z góry w sandałach, trampkach i laczkach…po śliskich, mokrych skałach. O tempora, o mores.

Przemoczeni, zgrzani, ale uśmiechnięci doszliśmy do przybytku zamkowego, gdzie rozgrzani pomidorową, herbatami, a niektórzy i piwami – zgodnie z planem ruszyliśmy w swoje strony. Chwilę czerwonym, następnie zielonym szlakiem zeszliśmy do Jagniątkowa – dzisiaj dzielnicy Jeleniej Góry.

Przeszliśmy kawałek asfaltem i patrzymy za drogowskazami – zielony szlak do Michałowic wiedzie między płotami, ciasną, kamienistą, stromą i zarośniętą ścieżką. No cóż – niechętnie, ale naprzód! Podejście zajęło nam trochę i wycisnęło z nas kolejne krople potu – wchodziliśmy z 500 na 700 m.n.p.m. Gdy wydawało się, że gorzej być nie może – zmuszeni byliśmy przedzierać się zarośniętą ścieżką, ale zgodnie ze znakami szlaku zielonego.

Po chwili wyszliśmy na szeroką leśną autostradę, więc poszliśmy nią równolegle do szlaku i wtedy miał miejsce jeden z najciekawszych momentów naszego rajdu. Wyobraźcie sobie ciemny bukowy las, gdzie światło prawie nie dociera – mgła i wilgotność nie dają za wygraną. W dolinie po lewej stronie widzicie zarysy zabudowań wiejskich, pod nogami spotykacie salamandry plamiste, a z dołu wsi dobiegają Was dźwięki dzwonów tutejszego kościółka – ba – one wygrywały całkiem pozytywną melodię. Chwila absolutnie magiczna, zupełnie jak z baśni godnej „Władcy Pierścieni”. Pożegnaliśmy salamandry i poszliśmy dalej zboczami góry Grzybowiec. Niestety na wypłaszczeniu wyżej przemalowano nam szlaki, czego mapa nie uwzględniała i do Michałowic przedzieraliśmy się trochę na przełaj, wspomagając się GPS-em i mapami. Byliśmy troszkę zmęczeni, ale bardziej głodni, dlatego suszone daktyle podarowane przez Ranię były dla nas zbawieniem – pałaszowaliśmy je jak Tuaregowie na pustyni – swoją drogą nie dziwota, że to taki pustynny przysmak (słodki, pożywny, zawierający odrobinę wody).

Wreszcie wyszliśmy na szosę prowadzącą z Piechowic do Michałowic i ruszyliśmy w stronę pierwszych zabudowań – my tzn. Agata, Rania, Darek i ja. Nie mieliśmy nic lepszego w głowie, jak dotrzeć do schroniska „Złoty Widok”, gdzie czekały na nas noclegi, a gdzie mogliśmy się osuszyć i odpocząć.

Na miejscu nie czekaliśmy długo, a dotarli do nas Dominik z Krzyśkiem, a wkrótce i Igor. Po drodze nawiedził nas również tato Dominika – zaprawiony w boju wędrowiec i przodownik turystyki górskiej. Wieczorem dotarła do nas również pani Parfianowicz – a więc osoba, która połączyła nas wszystkich, bo to u Niej uczyliśmy się w Żeromie geografii, pod Jej wodzą zdawaliśmy maturę i z nią jeździliśmy na olimpiady i rajdy. Pierwotnie Pani Profesor miała wędrować z nami, ale remont domu był dla Niej, jak kotwica dla statku. Skoczyliśmy szybko do sklepiku na końcu wsi, żeby podreperować zapasy (sklep po godzinach otwarty na życzenie – to lubię!). Pani Profesor przywiozła nam czekoladki i ciasto, co miało nazajutrz niebagatelny wpływ na nasze morale. Dalsze kilka godzin spędziliśmy na dzieleniu się z Panią tym, co nowego u nas słychać…i co u Niej również. Taka, wiecie, spowiedź turysty. Były sentymenty, śmiechy i anegdoty. Wszystko co dobre, szybko się kończy – pożegnaliśmy się z Panią Profesor i zaczęliśmy ustawiać kolejkę pod prysznice – ciepła woda była prawdziwym zbawieniem, mimo prostych (żeby nie powiedzieć spartańskich jak na dzisiejsze czasy) warunków w schronisku, które od lat nie zmieniają się. W takich chwilach docenia się wszystko – nawet prąd w gniazdkach. Chwila pogawędki i do snu…gdy nagle Dominik wspomniał, że jakąś chwilę temu wyjrzał na dwór i słyszał wycie z lasu. Wilki! – pomyśleliśmy wszyscy zgodnie. Choć zdarza się, że i psy potrafią na wsiach tak ujadać, ale ponoć ten skowyt przypominał bardziej wilka niż psa. Myśl o tym połączona z nieprzyjaznymi warunkami na dworze, światłem padającym na okna i mżawką naprawdę „ciekawie” oddziaływała na wyobraźnię, przynajmniej moją…

O ile piątek skończył się na 12-13 km, tak sobota zapowiadała się naprawdę wymagająco – cel: Śnieżne Kotły i coś gratis. Bez pośpiechu rano zjedliśmy śniadanko, przebraliśmy się, spakowaliśmy – i w drogę! Niebieskim szlakiem przez „Trzy Jawory”, mijając wcześniej zmyślnie skonstruowane różne dziwne stwory na końcu Michałowic (np. znak postawiony na jednej z posesji wskazujący ziemię z napisem „tam będę” 🙂 ). Cały czas pod górę, wyprzedzając liczne grupy turystów – no tak, sobota. Zatrzymaliśmy się na 806 m.n.p.m. na Wysokim Moście. Tutaj zaczęło się bardziej strome podejście pod górę, cały czas niebieskim szlakiem, ale po śliskich głazach, które nie przypominały jakiejś równej ścieżki. Nie, nie. Przed Rozdrożem pod Wielkim Szyszakiem spróbowaliśmy z większym bądź mniejszym apetytem darów górskiego lasu, widząc w oddali majestatycznie górujące nad okolicą Śnieżne Kotły. Po chwili weszliśmy na Ścieżkę pod Reglami – gdzie z naprzeciwka mijali nas młodzi ludzie, przebrani jak na Haloween za czarownice i inne szkaradztwa.
Podziwialiśmy z dołu Śnieżne Kotły i maleńkie mrówki na górze – to ludzie na platformie widokowej. Lawirowaliśmy między śnieżnymi stawkami, u brzegów których koczowały dziesiątki, o ile nie setki turystów…i gdzie ten urok gór? Co drugi w trampkach, sandałach i Bóg wie czym jeszcze. Kiedyś nie było takiej masówki. Najbardziej załamał mnie tekst pewnej młodej dziewczyny, ze strachem kroczącej w trampkach po głazach, krzyczącej do swojego chłopaka – „ile jeszcze tych kamieni, bo miało ich tu nie być?! W ogóle co to jest, już mnie nogi bolą”. Autentyk. Tu nawet człowiekowi odechciało się mówić górskie dzień dobry, bo musiałby zapętlić płytę i puszczać godzinę bez przerwy, zamiast się skupić na skakaniu po głazach. Ten obraz nędzy i rozpaczy koiliśmy, spoglądając w prawo, bowiem widok był genialny – od Smreka w Górach Izerskich i Kopalni Stanisław, przez Szklarską Porębę, Piechowice, Jelenią Górę, aż po wzgórza za Wleniem. Po drodze spałaszowaliśmy czekoladki od Pani Profesor – mmm, cudowny energetyk, czekolada w górach na głodniaka smakuje wyśmienicie. Po chwili doszliśmy do Schroniska pod Łabskim Szczytem, a tam łąka przed chatką zasłana ludźmi, nie wspominając o dzikich tłumach w środku. Serio – miałem dość. W góry chodzę, żeby m.in. odpocząć od ludzi, a tu w kolejce po kapuśniak stoi babka ubrana jak na konferencję w korporacji – Boże, widzisz i nie grzmisz. Na szczęście skupiliśmy się na sobie – każdy wziął ciepłą strawę i po chwili ładowaliśmy witaminkę D w grzejącym na zewnątrz słońcu…i znowu w pobliżu te grupy czarownic i innych upiorów.

Dzień mijał sielsko, powoli, ale nadeszła pora na wymarsz – cel to Śnieżne Kotły o zachodzie słońca. Czasu po wejściu na górę mieliśmy bardzo dużo, dlatego postanowiliśmy pójść dookoła, przez Czechy, czyli wyschnięte źródła Łaby, Labską Boudę (trochę jak hotel Malachit w Świeradowie) i wodospad Łaby. Widoki zapierały dech w piersiach – dosłownie ogromna dolina polodowcowa, wysoki wodospad i schronisko jakby przeniesione z przyszłości.

Moglibyśmy tak patrzeć i patrzeć w dal, w stronę Śnieżki, ale czas nas gonił i pora była na wspinaczkę w stronę Śnieżnych Kotłów – robiło się coraz chłodniej, wiało coraz mocniej. Po dojściu do budynku – przekaźnika na Śnieżnych Kotłach zobaczyliśmy, że słońce już coraz niżej, postanowiliśmy więc pójść na platformę widokową nad kotłami i pod Wielki Szyszak.

Nie było wielu chmur, ale mimo to zachód w górach (i wschód też) zawsze robi wrażenie. Wiatr był tak mroźny, że ubraliśmy wszystko, co tylko mieliśmy, a i tak ręce były czerwone od zimna. Ruszyliśmy powoli z powrotem do schroniska pod Łabskim Szczytem – tzn. nie tak powoli, bo póki było widno, chcieliśmy nadrobić trochę kilometrów, bo zapowiadało się, że będziemy wracać nocą przez las, w dół.
Nagle jakby z lasu po prawej stronie, za doliną na zboczach której usytuowane jest schronisko, zaczęły dochodzić dziwne dźwięki. Kilkoro z nas przeszedł dreszcz – pierwsza myśl: niedźwiedź, ale po chwili odgłos się powtórzył i przypominał bardziej odgłos piły łańcuchowej. Ten sam dźwięk miałem okazję słyszeć w Górach Izerskich rok temu o tej samej porze i już oprzytomniałem – to samotny jeleń, szukający swoich rywali, niczym Duch Gór ryczał z całych sił, a głos ten wieczorem niósł się kilometrami. Zapaliliśmy latarki – po zejściu do schroniska zrobiło się ciemno, a okazało się, że jeleń wcale się nie oddala – postanowiliśmy, że dla otuchy, w ciemnej leśnej ścieżce zaczniemy coś śpiewać, żeby nie przejmować się dość niepokojąco blisko brzmiącym jeleniem. Budka Suflera, Stachursky, czy Dire Straits – Darek zabawił się w dj’a, a potem jego rolę przejąłem ja. Chcieliśmy też śpiewem odwrócić uwagę od zmęczonych już solidnie wędrówką nóg. Turystyczne radio złote przeboje miało się w najlepsze. Z piosenkami na ustach, mając za drogowskaz Gwiazdę Polarną i Drogę Mleczną nad głowami, maszerowaliśmy dziarsko przez leśną głuszę w stronę Michałowic, o dziwo spotykając po drodze wędrowca, który szedł na noc w górę. Po dojściu do Michałowic nadal widzieliśmy nad głowami wstęgę Drogi Mlecznej – coś wspaniałego. Niestety nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa – nie ma się co dziwić, bo zrobiliśmy tego dnia 38 km. Na szczęście do schroniska był już rzut beretem…tylko, że pani od sklepu już spała. Prysznic, przebranie się i zgon w łóżku. Byliśmy naprawdę zmęczeni, sen niepostrzeżenie przejmował kontrolę nad ciałem, tym bardziej, że wróciliśmy bardzo późno, bo było grubo po 21.00.

Nazajutrz mieliśmy powędrować do Szklarskiej Poręby i stamtąd każdy w swoją stronę, ale nasze stopy i kolana po sobocie odmawiały posłuszeństwa i postanowiliśmy pożegnać się już pod schroniskiem. Co za urok – dopiero zrobiła się słoneczna pogoda i z Michałowic widać było wiele karkonoskich szczytów. Ruszyłem z Krzyśkiem do Jeleniej Góry, zbiłem z nim piątkę w Cieplicach, gdzie wysiadał, a ja mając jeszcze dwie godziny do pociągu do Gryfowa, ruszyłem pochodzić po starym mieście, przy okazji sprawiając sobie pobudzające espresso i sernik z karkonoskimi jagodami – Love Krove – na rogu jeleniogórskiego rynku, polecam szczerze. Po drodze jeszcze jakieś energetyczne łakocie i pociąg do Gryfowa już czekał. Wysiadając w rodzinnym miasteczku z wagonu miałem poczucie, jakbym nie był tu latami i nagle wrócił tam, gdzie moje miejsce, doświadczony wielokilometrową wędrówką. W Karkonosze póki co nie pojadę – na pewno nie w weekend, bo nie ma to wiele wspólnego z tym co lubię najbardziej w górach – wolnością, samotnością i refleksją. Tylko ja i góry. Tak jak w piosence Myslovitz:
I nawet kiedy będę sam
Nie zmienię się, to nie mój świat
Przede mną droga którą znam,
Którą ja wybrałem sam.