Pamiętacie, Szanowni Czytelnicy, kiedy w dzieciństwie rodzice lub dziadkowie czytali Wam bajki i baśnie, czy opowiadali wymyślone historie? Wyobraźnia przenosiła dziecko w inny wymiar, zupełnie odmienny od szarej rzeczywistości. W Polsce wiele jest miejsc tajemnych, magicznych, gdzie można zaznać podobnej przyjemności. O ile Góry Izerskie z pewnością do takich należą, to pomyślałem sobie – a co dopiero, kiedy człowiek wybrałby się tam nocą! Wszystkie znaki na niebie (tak, dosłownie) i ziemi świetnie się zgrały, bo akurat gdy marzyłem tak dwa tygodnie temu, na sierpniowym niebie zaczął się perseidowy spektakl…a przyjaciele z czasów przedlicealnych postanowili wybrać się w góry, żeby podziwiać „spadające gwiazdy”. To wszystko nie mogło lepiej się ułożyć. Latarki w dłoń i zapraszam na nocną wycieczkę do Chatki Górzystów, w drogę!

Nie pamiętam dokładnie o której godzinie, ale sierpniowe słońce już dogorywało za horyzontem, wysyłając delikatną pomarańczową poświatę nad Świeradów-Zdrój, kiedy z Adasiem dojechaliśmy pod kościółek przy domu zdrojowym (nieśmiertelne miejsce parkingowe przed wypadem w Izery). Musieliśmy chwilę poczekać na Krystiana i jego dziewczynę – Żanetę, w międzyczasie ubierając dodatkowe warstwy odzieży – w myśl zasady: w góry na cebulę, ale nie na „cebulaka-polaka”. O tej porze ludzie generalnie schodzili z gór, a w zasadzie ostatni maruderzy, natomiast licznie wypoczywająca tu społeczność (głównie starszych) turystów polskich i niemieckich właśnie wchodziła i wychodziła z tutejszych pensjonatów i samego domu zdrojowego, gdzie odbywały się nocne potańcówy. Jak widać – życie emeryta może być kolorowe 🙂 Po chwili podjechała wspomniana wyżej dwójka i mogliśmy ruszać w drogę.
Tradycyjną trasą, po najmniejszej linii oporu udaliśmy się przez dom zdrojowy w stronę hoteliku „Czeszka i Słowaczka”, które są ostatnim punktem z ludzkimi istotami aż do Chatki Górzystów. Powoli zaczęło się robić ciemno, a skoro już mowa o ciemności to wszyscy mieliśmy w tyle głowy, że wchodzimy do Izerskiego Parku Ciemnego Nieba – obszaru w sumie umownie tak nazwanego, z uwagi na bardzo dobre warunki do nocnego podziwiania izerskiego nieba. Góry Izerskie może nie są jakieś rozległe, ale w pobliżu mało jest większych miast (generujących sztuczne światło i zanieczyszczenia powietrza), w zasadzie same wioski, a najbliżej właśnie Świeradów. W Polsce jest jeszcze tylko jedno takie miejsce, choć ciut większe – mowa oczywiście o Bieszczadach (ale w Izery łatwiej dojechać).

Gdy przekroczyliśmy wymarły i zarośnięty szlak nartostrady „Świeradowiec” nad głowami pojawiło się coraz więcej gwiazd, a my z góry mogliśmy podziwiać rozświetlony Świeradów, Mirsk, Gryfów, czy w oddali Lubań. Chwila refleksji i szkoda czasu, lecimy dalej.
Monotonna droga za dnia, nocą wcale taką nie była – trzaski gałęzi, spadające szyszki, ruchy drobnych gryzoni przy szlaku. To wszystko wkomponowane w totalną ciszę sprawiało, że każdy szmer budził w nas przypływ adrenaliny. O ile mieszkając na wsi, noce są ciche, przeszywane jedynie szczekaniem psów i odgłosami zwierząt, tak tutejsza idylla bezdźwięczności aż przytłaczała swoją wszechobecnością. Gdy doszliśmy do Polany i przestaliśmy rozmawiać, w oddali usłyszeliśmy tylko parę turystów, którzy gdzieś w leśnej chatce kontemplowali izerskie nocne niebo. My również spojrzeliśmy w górę i to, co zobaczyliśmy przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Dopiero wtedy zrozumieliśmy skąd nazwa Izerskiego Parku Ciemnego Nieba. Nieboskłon był tak obsiany gwiazdami, jak pole w czasie zasiewów ziarnem zbóż. Krystian centralnie nad naszymi głowami pokazał na jakieś tajemnicze białe obłoki, o podłużnym kształcie. Po chwili oprzytomnieliśmy – przecież to gołym okiem było widać jak na dłoni Drogę Mleczną. Dwa mgliste pasy tysięcy gwiazd. Aż micha sama się cieszyła na taki widok. Już wiedziałem, że ten wieczór będzie niezapomniany.
Po chwili uciechy wyruszyliśmy dalej, w stronę Chatki. Noc do obserwacji gwiazd i perseidów była genialna – nów księżyca, czyste niebo, bez chmur, lekki chłodny front – to wszystko sprawiało, że lepszego momentu nie mogliśmy wybrać. Najgorsze, że nie każdy nów księżyca jest tak idealny pod względem pogody – czasem są chmury, czasem pada, a tu proszę, jak na życzenie. (księżyc nie przeszkadza w obserwacji gwiazd gołym okiem, ale przy robieniu zdjęć nocą jest czymś bardzo niepożądanym).

Noc była czarna jak smoła, zmuszeni byliśmy w końcu wyjąć latarki – droga wąska, otoczona setkami świerków sprawiała wrażenie nieskończenie ciemnej. Wreszcie dotarliśmy do Hali Izerskiej – bezkres łąk, iście syberyjsko-kanadyjski krajobraz i mgła otulająca rzeczkę zwaną Jarzębnikiem. Obraz jak z bajki…który po kilku metrach wstrząsnął nami dosłownie. Cała Hala przyjmuje formę śródgórskiej kotliny, w której „siedzi” zimne powietrze i nie ma praktycznie którędy uciec. Granica chłodu szurnęła nami solidnie i kazała od razu ubrać czapki, rękawiczki i ostatnie kurtki. Po chwili jednak z różnych stron Hali dostrzegliśmy migoczące światełka latarek i ludzkie szepty. Przez chwilę można było poczuć się, jak w roku 2000, kiedy niektórym osobom wydawało się, że skończy się świat i próbowały szukać schronienia w górach…albo jak w indiańskiej wiosce na północy Stanów Zjednoczonych. Ludzi było słychać, ale nie było ich widać. Duchy tych gór zaczęły tuptać dookoła nas. Doszliśmy do skrzyżowania drogi do Jakuszyc z dróżką do Chatki Górzystów. Już z daleka było widać sporo namiotów, ognisko i latarki. Ech – niestety nie byliśmy jedynymi, którzy postanowili tej nocy podziwiać tutaj niebo, choć i tak nie ma co narzekać – to było do przewidzenia, poza tym – w drodze do Chatki nie spotkaliśmy ani jednej żywej duszy, ani jednej! Chwilę zagadałem kobietę robiącą zdjęcia tzw. startrails – długie czasy naświetlania przez jakiś czas sprawiają, że ruch gwiazd na zdjęciu przypomina kreślenie półokręgów cyrklem. Podziwiam – stała od paru godzin, a jeszcze kilka było przed nią. Przemarznięta do szpiku. My natomiast poszliśmy do ciepła ogniska. Coś niesamowitego – ludzie biesiadowali pod gołym niebem, innym ze śpiworów wystawały tylko twarze, a pozostali siedzieli na karimatach, obserwując Perseidy. Na chwilę wpadłem do Chatki Górzystów, która co prawda była nieczynna o tej porze, ale noclegi i stołówka były oblegane. Czesi śpiewający przy akompaniamencie gitar, stłoczeni przy kominku turyści, niczym pingwiny i pan Paweł, naprędce montujący sprzęt do fotografii gwiazd – w sensie ja 🙂 Dość pisania, spójrzcie na efekty!


Było tak mroźno, że postanowiliśmy się zwijać (na Polanie było znacznie cieplej, o ile można mówić o cieple). Mając w pamięci poprzedni dzień w Łodzi, gdzie było ponad 30 stopni, a tutaj zaledwie kilka, wrażenie było nie do opisania. Człowiek zmykał przed chłodem, ale jednocześnie się nim cieszył. Jeszcze raz pogadałem z tą samą babeczką, która robiła foty smug gwiezdnych, a przy okazji zrobiłem ciekawe ujęcie Krystiana i Żanety szukających śladów obcej cywilizacji nad Izerami.

Dobra, było nam tak zimno, a palce już zaczynały drżeć, że postanowiliśmy uciekać w stronę Polany i tam posiedzieć chwilę, obserwując niebo. Wychodząc z Hali Izerskiej od razu było czuć inne, cieplejsze powietrze – do tego szybkie tempo i podejście pod górę. Tego nam było trzeba.

Zgodnie z planem – na Polanie posiedzieliśmy z pół godzinki. Otuleni w koce, kurtki i co tylko się dało – jednak noc w Izerach w każdym miejscu potrafi dać w kość. Ustawiłem się z aparatem i czekałem na Perseidy – jak na złość spadały z innej strony, niż z kierunku, w który skierowany miałem obiektyw. No cóż. Na pocieszenie „cyknąłem” fotę Drogi Mlecznej z leśną chatką, pod którą koczowaliśmy.
Po tym zdjęciu uznaliśmy, że ruszymy w stronę Świeradowa, tym bardziej, że było już sporo po północy. Zmęczeni, ale zadowoleni z wyprawy zbliżaliśmy się do aut. O ile Droga Mleczna towarzyszyła nam przez całą wycieczkę, o tyle w Świeradowie już nie było jej widać gołym okiem. Poszedłem spać o trzeciej nad ranem i choć było ciężko wstać, to jednak już wiedziałem, że to nie była moja ostatnia nocna wyprawa w Izery – wrażenie niesamowite, ale dla osób, które nie znają tych gór dobrze godne polecenia będą jednak latarki, baterie i przede wszystkim mapy.
A to ostatni widok na Drogę Mleczną nad Izerami

I na koniec – moim marzeniem od jakiegoś już czasu było sfotografować Drogę Mleczną, najlepiej w moich rodzinnych Górach Izerskich. Co prawda niestety wymaga to ciut lepszego sprzętu, jakiegoś doświadczenia w astro-fotografii, ale udało się…tzn. zrobiłem to, bo udać to się może zasiew, jak pogoda dopisze. Tryb manualny, 13 sekund naświetlania, czułość (ISO) 3200-6400, przysłona (f) 2.5 i pełnoklatkowa lustrzanka – wtedy można już powoli czarować, a gdy się ma jeszcze napęd, który przesuwa delikatnie aparat zgodnie z ruchem gwiazd, to czasy naświetlania można jeszcze bardziej wydłużać (ale to już kolejny wydatek i melodia przyszłości). Te wszystkie zdjęcia Drogi Mlecznej, tak bardzo spektakularne, które widzicie czasami w necie były właśnie robione z tym napędem…ale to kolejne marzenie, grunt to mieć pasję, marzenia i je realizować. Na tym polega życie, nie czarno-białe, ale kolorowe 🙂