Nie tylko o Izerach…– a po co to komu, skąd pomysł na coś innego? To trochę jak z przepisem na tort. Sama mąka, czy cukier nie wystarczą. Składników jest cała masa. W przypadku nowego cyklu na blogu zasada jest ta sama. (Tak, wiem, nie zaczynamy zdania od „bo”, ale powiedzmy, że stać mnie – gdy nie potrafię czegoś komu uzasadnić, zawsze mówię – bo stać mnie):
– bo czasem złapie człowieka wena, a Ty musisz coś napisać, żeby uwolnić umysł (coś na zasadzie zrzutu wody przez zaporę)
– bo wiem, że są Czytelnicy, którzy przeczytają wszystko, co tylko tu napiszę – pozdrawiam i dziękuję! (pewnie jest Was garstka, ale któryś z wielkich kompozytorów mawiał, że koncert może zagrać nawet dla jednej osoby, bo grunt to mieć odbiór)
– bo pewne tematy spędzają mi sen z powiek i być może napisanie o nich sprawi, że mózg zacznie je sobie lepiej układać, porządkować, uzasadniać?
– bo gdy nie mam o czym pisać w kontekście wycieczek po Izerach, trzeba podtrzymywać bloga przy życiu, hm…
Góry uczą
Ostatni wpis poświęcony był izerskiej majówce z łódzką ekipą młodych ludzi. Zaraz minie miesiąc od wpisu, a właśnie mija miesiąc od tej majówki, która nauczyła mnie naprawdę wiele i dopiero po czasie to do mnie dociera. Po pierwsze – jak zawsze – człowiek na nowo docenia skarby matki Ziemi, które ma pod nosem. Myślę sobie czasami, ile moi znajomi daliby za to, żeby zamienić się ze mną i mieszkać w tzw. „Reichu”, czyli na Dolnym Śląsku, a tym bardziej bezpośrednio u podnóża Sudetów. Po drugie – nie oceniać zbyt wcześnie ludzi. Myślałem o tej grupie z początku, że to typowo miejska rozpieszczona banda, która lubi sobie pofolgować na szlaku w ten, czy inny sposób. Myliłem się. Pokazali charakter na trasie, nie dali się złamać, mieli dobre humory i chill’owali na wiele sposobów, a nie tylko poprzez ustnik. Nie skreślać – dać szansę. O tak. Po trzecie – góry są trochę jak serwis randkowy, czy taki naturalny facebook. Zupełnie się nie spodziewasz, ale w takich okolicznościach przyrody poznajesz fantastycznych ludzi, gdzie miesiące temu nawet nie sądziłeś, że dojdzie do integracji z grupą osób, z których każda jest w stanie zainspirować Cię choć w malutkim ułamku. Po czwarte – żyć chwilą, a wspomnienia chować do kieszeni. Czas leci jak głupi. Człowiek za młodu goni za wszystkim, a kilkadziesiąt lat później chce żeby wszystko szło wolniej. No patrzcie – miesiąc od majówki strzelił, jak z procy. Warto cieszyć się choćby tak prostą wyprawą w Izery, jak ta nasza majówka. Żyć wycieczką całym sobą, żeby móc później zapiąć plecak z bagażem niesamowitych wspomnień i wrażeń, a następnie co jakiś czas odpinać kieszonkę i przypominać je sobie.
Miesiąc poza domem
Prawda stara jak świat głosi: doceniasz coś, gdy to tracisz, gdy masz czegoś mniej, niż zwykle. Poza domem rodzinnym i domem górskim. W Izerach też czuję się jak w domu, ale i tak domowe ognisko i zacisze, swój pokój smakują wyśmienicie. Spróbuję Wam to zobrazować – masz coś, co uwielbiasz jeść, pić. Wręcz jesteś uzależniony – czekolada, whisky, ciastka zbożowe, co tylko chcesz. Odstaw to sobie na miesiąc, a potem jednego dnia wpierniczaj, ile się da. To jest to samo uczucie. Fakt – zaczynam czuć i widzę po sobie, że spędzanie większego rozmiaru czasowego poza domem nie jest tak uciążliwe, jak kiedyś, bo w końcu dorosłość zaczyna się dodzwaniać do moich drzwi, ale tak, czy siak – no nie wrócisz do swojej Mekki? Uścisk rodziców, uśmiech babci i dziadka, zapach drewna w swoim pokoju, nocne koncerty chrząszczy i cała gama dźwięków zwierząt o zachodzie i o poranku, widok na góry z okna swojego pokoju, cisza tak przytłaczająca, że aż ocipieć można. Dom. Może to i dobrze, że wygnało mnie na studia aż do Łodzi – dalej do domu, rzadziej w domu. Bardziej docenia się wiele rzeczy. Więcej uczy się o sobie samym, o swoich potrzebach i możliwościach. Samodzielność, dorosłość, refleksje.
(…) ale na dni Gryfowa też chętnie wróciłbym.
Od dłuższego czasu fascynuje mnie lokalność, swojskość, tutejszość. To, że gryfowianie mają wewnętrzną potrzebę raz w roku wyjść do wszystkich, do ludzi, spotkać się z kimkolwiek w szerszym gronie. Doskonale to widać na cotygodniowych spotkaniach kulturalnych w miejskim centrum kultury zwanym prosto biblioteką miejską, które to eventy ściągają każdorazowo kilkadziesiąt spragnionych kultury ludzi. W największej skali widać to na Kwisonaliach – a gdy do tego jest pogoda, to o panie – „Grażyna, jadziem tam!”. Bo w tym mieście nie ma co lepszego robić, bo super koncerty, bo pogoda i można wyjść, bo można połazić bez celu, bo można spotkać znajomych, bo można popić – tfu – podegustować. Tak – lokalni koneserzy degustują niczym Robert Makłowicz (też słyszycie od razu głos pana Roberta?). Każdy ma swój powód. Mnie to zjawisko zawsze intrygowało – co sprawia, że ludzie, którzy cały rok tkwią zamknięci w swoich czterech ścianach nagle lęgną się jak motyle monarcha każdej jesieni w Ameryce Północnej, jak pierdzielone biedronki spod podłogi, gdy robi się ciepło? Nie ma jednej odpowiedzi, dlatego to takie fascynujące. Z tym wychodzeniem do ludzi jest trochę jak z pierwszym tańcem na imprezie – pierwsza para zawsze będzie wyśmiana, ale gdy tańczy cała dyskoteka, to każdy śmiało pójdzie w tan.
(…) Bo pani Karolina na słoik miodu poświęca masę pracy i potem wkłada drugie tyle, żeby szanowny Janusz kupił jej miód, a nie ten z marketu. Lokalność, praca i pasja. Bo pani Gosia nazrywa malin i przyrządzi z tego wspaniałą nalewkę, a szanowny Janusz i tak będzie kalkulował, że tańsze wino kupi w markecie. Połaziłbym po bulwarze nad Kwisą w czasie dni Gryfowa i poobserwował gryfowian – tych zza lady i tych sprzed lady straganowej. Kwisonalia mają jeden ogromny niepodważalny atut – sprawiają, że ta swojskość, ruralność, integracja tutejszej społeczności może przetrwać kolejny rok.